Ociężale wciągała swoje mustangi. Miękkie skóry naznaczone były w wyraźne ciemnobłękitne i jasnobłękitne pasy różnej szerokości, biegnące pionowo wzdłuż jej ciała. Popołudnie zrobiło się duszne i coraz bliżej było dudnienie grzmotu, przechodzące w trzaski piorunu podobne przeraźliwym okrzykom protestu. Wyciągnięty przy niej Laintal Ay śledził ruchy Oyre spod półprzymkniętych powiek.
— Zawsze cię pragnąłem — rzekł. — Od lat. Ciało masz jak gorące źródło. Zostaniesz moją żoną. Będziemy tu przychodzić każdego popołudnia.
Nic nie odpowiedziała. Zaczęła nucić cichutko:
— Strasznie cię pragnę, Oyre, i w dzień, i w nocy. Ty też mnie pragniesz, prawda?
Zmierzyła go spojrzeniem.
— Tak, owszem, Laintalu Ayu, pragnę cię. Ale nie mogę zostać twoją kobietą.
Poczuł, jak zadrżała pod nim ziemia.
— Co ty mówisz?
Po chwili jakby wahania nachyliła się nad nim. Odruchowo wyciągnął po nią ręce, ale się wymknęła, powtykała piersi w bluzę i rzekła:
— Kocham cię, Laintalu Ayu, ale nie zostanę twoją żoną. Zawsze podejrzewałam, że akademia jest tylko zabawą, na pociechę dla takich głupich gęsi, jak Amin Lim. Wystarczyło trochę pięknej pogody, żeby się rozleciała. Prawdę mówiąc, to wszystko bawi jedynie Vry i Shay Tal… i może jeszcze starego mistrza Datnila. Ja jednak cenię sobie Shay Tal i naśladuję jej niezależność. Shay Tal nie ulegnie mojemu ojcu, chociaż przypuszczam, że pożąda go do szaleństwa, jak zresztą wszystkie — a ja idę za jej przykładem: jeśli zostanę twoją własnością, będę niczym.
Z nieszczęśliwą miną dźwignął się na kolana.
— Nic podobnego. Ty będziesz… wszystkim, Oyre, wszystkim. Bez siebie oboje jesteśmy niczym.
— Przez kilka tygodni, zgoda.
— Co ci odbiło?
— Co mi odbiło… — Z ciężkim westchnieniem podniosła w górę oczy. Przygładziła wciąż wilgotne włosy i obróciła spojrzenie na młode krzewy, na niebo, na ptaki.
— Wcale nie mam o sobie wygórowanego mniemania. Wiem, że niewiele umiem. Zachowując niezależność wzorem Shay Tal, może do czegoś dojdę.
— Nie mów tak. Kobieta potrzebuje obrońcy. Shay Tal, Vry — one nie są szczęśliwe. Shay Tal nigdy się nie uśmiechnie, nie widzisz tego? Na dokładkę jest stara. Ja bym się troszczył o ciebie i dał ci szczęście. O niczym innym nie marzę.
Zapinając bluzę spuściła oczy na wymyślone przez siebie (ku zdumieniu kuśnierza) przetyczki, dzięki którym ubiór dawał się zakładać i zdejmować bez kłopotu.
— Och, Laintalu Ayu, wiem, że jestem okropna. Sama siebie nie znoszę. Sama dobrze nie wiem, czego chcę. Mam ochotę roztopić się i popłynąć, jak ta cudowna woda. Kto wie, skąd przybywa, dokąd zmierza?… z samej toni ziemi, być może… Wszakże kocham cię na swój okropny sposób. Posłuchaj, zawrzemy umowę. — Przerwała manipulacje przy zapinkach i wyprostowana spoglądała na niego z góry, dłonie wsparłszy na biodrach. — Zrób coś wielkiego i niezwykłego, jedną rzecz, jeden czyn, a zostanę twoją żoną, na zawsze. Rozumiemy się? Jakiś wielki czyn, Laintalu Ayu — jeden wielki czyn, a jestem twoja. Zrobię wszystko, co zechcesz.
Wstał i cofnął się o krok, wlepiwszy w nią oczy.
— Wielki czyn? Jaki wielki czyn masz na myśli? Na prakamień, Oyre, dziwna z ciebie dziewczyna.
Potrząsnęła mokrymi splotami włosów.
— Gdybym ci powiedziała, wówczas nie byłby już wielki. Rozumiesz? Poza tym ja sama nie wiem, co mam na myśli. Rusz się, rób coś… Brzuch ci już rośnie, jakbyś był w ciąży…
Stał bez ruchu, z kamienną twarzą.
— Jak to jest: ja mówię, że cię kocham, a ty mi w zamian ubliżasz?
— Mówisz mi — mam nadzieję — prawdę i ja ci mówię prawdę. Wcale nie chcę cię zranić. W gruncie rzeczy jestem delikatna. Po prostu obudziłeś we mnie licho, coś, o czym z nikim nie rozmawiałam. Pragnę… nie, nie umiem powiedzieć, po co mi to pragnienie… sławy. Zrób coś wielkiego, Laintalu Ayu, błagam cię, coś wielkiego, zanim się zestarzejemy.
— Jak zabijanie fagorów?
Niespodziewanie zaśmiała się z jakąś chrapliwą nutą, mrużąc oczy. Przez chwilę do złudzenia przypominała Aoza Roona.
— Skoro tylko to potrafisz wymyślić. Pod warunkiem, że zabijesz ich milion.
Zrobił głupią minę.
— Mniemasz więc, że jesteś warta miliona fagorów?
Oyre palnęła się żartobliwie w czoło, jakby puściły jej szleje.
— To wszystko nie dla mnie, nie rozumiesz? Dla samego siebie. Dokonaj jednej wielkiej rzeczy dla swojego własnego dobra. Ugrzęźliśmy tu, mówiąc słowami Shay Tal, na podwórzu zagrody — spraw, aby to podwórze przynajmniej weszło do legendy.
Znowu grunt zadrżał.
— Do licha — rzekł. — Ziemia rusza się jak żywa. Wyrwani ze sprzeczki, zapomnieli o sobie. Bura ćma rozprzestrzeniała się z napowietrznych szańców, które zsiniały teraz w środkach i pożółkły na obrzeżach. W dokuczliwym upale stali pośród przygniatającej ciszy tyłem do siebie, rozglądając się wokoło.
Kolejne już plaśnięcie sprawiło, że obrócili się ku sadzawce. Jej lustro szpeciły żółtawe pęcherze, które wypływały, rosły i pękały, mącąc brudem przejrzystą do niedawna toń. Bąble wydzielające smród zgniłych jaj dobywały się z głębin, coraz prędzej i coraz czarniejsze. Gęsta mgła wypełniła kotlinkę. Z wody strzeliła struga błota, rozpryskując się w powietrzu. Bryzgi mazistego ukropu chlapały i plamiły zieleń wszędzie wokoło. Przerażeni rzucili się do ucieczki, Oyre w stroju barwy nieba w pełni lata. W chwilę później sadzawkę wypełniła czarna bulgotliwa kipiel. Nim zdążyli dobiec do Oldorando, niebiosa rozwarły się i lunął deszcz, posępny i przejmujący zimnem.
Na schodach Wielkiej Wieży usłyszeli z góry głosy, wśród których wybijał się głos Aoza Roona. Właśnie wrócili, on i jego kompania, Tanth Ein, Faralin Ferd i Elin Tal, krzepcy wojownicy i wytrawni łowcy co do jednego, zeszły się też ich kobiety, czyniąc zgiełk nad nowymi skórami mustangów i tylko Dol Sakil siedziała zasępiona z dala od wszystkich na okiennym parapecie, obojętna na zacinającą ulewę. W izbie był również Raynil Layan w idealnie suchym odzieniu; skręcał w palcach widlastą brodę i nerwowo strzelał oczami na prawo i lewo — nie odzywał się ani on sam, ani nikt do niego.
Aoz Roon ledwo raczył zerknąć na swą nieślubną córkę, z miejsca naskakując na Laintala Aya.
— Znów się urwałeś.
— Na trochę, owszem. Przepraszam. Sprawdzałem naszą gotowość do obrony. Ja…
Aoz Roon roześmiał się grubiańsko i patrząc po swoich kompanach rzekł:
— Kiedy przychodzisz rozgogolony, z elegantką Oyre w rozsznurowanym przyodziewku, wierzę, że coś sprawdzałeś, ale to nie była gotowość do obrony. Nie łżyj mi, czupurny kutasiku!
Mężczyźni zarechotali. Laintal Ay spiekł raka.
— Nie jestem łgarzem. Poszedłem sprawdzić nasz system obronny, ale nic takiego nie istnieje. Nie ma posterunków, nie ma wartowników, a wy sobie leżycie i popijacie na łonie natury. Jeden zbrojny Borlieńczyk może zdobyć Oldorando. Bimbamy na wszystko, a ty dajesz zły przykład.
Poczuł miarkującą go dłoń Oyre na ramieniu.
— On teraz rzadko bywa w domu — zawołała złośliwie Dol, lecz Aoz Roon ją zignorował i zwrócił się do swych towarzyszy.
— Widzicie, co muszę znosić od moich tak zwanych namiestników. Zawsze pyskuje. Oldorando jest teraz ukryte i chronione przez zieleń, rosnącą coraz wyżej z tygodnia na tydzień. Kiedy powróci wojenna pogoda, a powróci na pewno, wtedy będzie czasu dość na wojaczkę. Próbujesz narobić kłopotów, Laintalu Ayu.
— Nic podobnego. Próbuję im zapobiec.
Aoz Roon stanął przed nim, górując swą ogromną, czarną postacią nad młodzikiem.
— To milcz. I nie pouczaj mnie.
W szum ulewy wtargnęły krzyki z ulicy. Wyjrzawszy przez okno Dol zawołała, że coś się komuś stało. Oyre podbiegła do niej.
— Stać! — wrzasnął Aoz Roon, lecz trzy pozostałe kobiety również pchały się do okna. W izbie pociemniało.
— Pójdziemy zobaczyć, co się dzieje — powiedział Tanth Ein. Ruszył na dół, wielkimi barami niemal zatykając właz przy schodzeniu, za nim Faralin Ferd i Elin Tal. Raynil Layan pozostał w cieniu, patrząc, jak odchodzą. Aoz Roon uczynił krok, jakby chciał ich zatrzymać, po czym niezdecydowany przystanął pośrodku mrocznej izby, śledzony jedynie przez Laintala Aya. Chłopak podszedł do niego.
— Uniosłem się gniewem — rzekł. — Nie powinieneś nazywać mnie łgarzem. I nie powód to, żeby lekceważyć moje ostrzeżenie. Mamy obowiązek czuwać nad bezpieczeństwem osady, tak jak dawniej.
Aoz Roon zagryzł dolną wargę, nie zwracając na nic uwagi.
— Ta cholerna baba Shay Tal zawróciła ci w głowie. Mówił nieobecny myślami, jednym uchem nasłuchując zgiełku pod wieżą. Do poprzedniej wrzawy dołączyły teraz męskie głosy. Kobiety pod oknem również podniosły wielki lament i biegały w kółko, czepiając się to Dol, to siebie nawzajem.
— Jazda stąd! — wrzasnął Aoz Roon ze złością szarpiąc Dol. Ogromny płowy Kurd zaczął wyć.
Świat jakby dostał pląsawicy od bębnienia ulewy. Sylwetki pod wieżą były szare w tym potopie. Dwaj z trójki zwalistych łowców dźwigali z błota zwłoki, trzeci, Faralin Ferd, usiłował objąć ramionami dwie stare kobiety w przemoczonych deszczem futrach i wprowadzić je pod dach. Obojętne na niewygody staruszki w rozpaczy wzniosły w górę twarze, a deszcz lał im się do otwartych ust. Można było rozpoznać żonę Datnila Skara i sędziwą wdowę, ciotkę Faralina Ferda. To one wspólnie przywlokły trupa spod północnej bramy, po drodze upaprawszy błotem i zwłoki, i siebie. Łowcy wyprostowali się ze swoim brzemieniem i odsłonili nieboszczyka. Twarz miał wykrzywioną i zalaną krwią tak już zgęstniałą, że nie zmywały jej strugi deszczu. Głowa opadła mu w dół, gdy go dźwignęli. Krew wciąż zalewała twarz i ubranie. Gardło było równo wycięte, zupełnie tak, jakby ktoś odgryzł kawał jabłka. Dol rozdarła się histerycznie. Aoz Roon odepchnął ją, wcisnął szerokie bary w otwór okienny i krzyknął do ludzi na dole:
— Nie wnoście tu tego paskudztwa!
Mężczyźni udawali, że go nie słyszą. Spieszyli pod najbliższą osłonę. Potoki deszczu rzygały z parapetów na ich głowy. Tonęli w brei ze swym ubłoconym ciężarem. Aoz Roon zaklął i wypadł z izby, Kurd za nim. Wstrząśnięty wydarzeniem Laintal Ay poszedł w ich ślady, za nim Oyre, Dol i pozostałe kobiety, tłocząc się na wąskich schodach. Raynil Layan bez pośpiechu zszedł na samym końcu.
Łowcy w asyście staruszek wciągnęli zwłoki pod niską powałę stajni, gdzie rzucono je na garść słomy. Mężczyźni odstąpili na bok ocierając dłońmi twarze, od trupa zaś płynęły strugi wody z wężykami krwi, unosząc źdźbła słomy, które tańczyły i kolebały się na fali, niczym łodzie w poszukiwaniu cichej przystani. Groteskowe, podobne do tłumoczków staruchy wielkim głosem wypłakiwały się na ramieniu jedna drugiej. Mimo że twarz trupa była oblepiona krwią i włosami, rozpoznano ją bez wahania. Leżał przed nimi martwy mistrz Datnil Skar, któremu Kurd obwąchiwał wystygłe ucho.
Farayl Musk, przystojna żona Tantha Eina, wybuchnęła przeciągłym zawodzeniem, którego nie mogła opanować. Trudno było w tej śmiertelnej ranie na szyi nie rozpoznać gryzu fagora. Dla porządku Juli Kapłan wprowadził ową pannowalską metodę wykonania kary śmierci, ale wypadki, kiedy trzeba z niej było korzystać, zdarzały się nader rzadko. Gdzieś tam na dworze w potokach ulewy był Wutra i patrzył. Wutra wieczny wojownik. Laintal Ay wspomniał o zatrważającej rewelacji Shay Tal, że Wutra jest fagorem. Może bóg naprawdę istnieje, może naprawdę jest fagorem. Wrócił pamięcią do poranka, zanim jeszcze natknął się na gołą Oyre, kiedy to widział, jak Gojdża Hin wyprowadza Myka za północną bramę. Nie wątpiąc uż, kto odpowiada za tę śmierć, pomyślał, że oto Shay Tal będzie miała nowy powód do rozpaczy. Popatrzył na wstrząśnięte twarze wokół siebie — i triumfującą Raynila Layana — i zebrał się na odwagę. Na cały głos rzekł:
— Aozie Roonie, ciebie oskarżam o zabójstwo tego zacnego starca. Wskazał na Aoza Roona, jakby mu się przywidziało, że ktoś z obecnych nie zna wymienionej przez niego osoby. Wszystkie oczy obróciły się na lorda Embruddocku, który stał z pobladłą twarzą, dotykając głową krokwi. Powiedział ochryple:
— Nie waż się występować przeciwko mnie. Jeszcze jedno twoje słowo, Laintalu Ayu, a oberwiesz.
Lecz Laintala Aya nie można było powstrzymać. Ogarnięty gniewem, zawołał szyderczo:
— Czy to jeszcze jeden z twoich okrutnych ciosów wymierzonych w wiedzę — w Shay Tal?
Zebrani szemrali, wiercąc się niespokojnie w ciasnym pomieszczeniu.
— Takie jest prawo — rzekł Aoz Roon. — Doniesiono mi, że Datnil Skar pozwolił obcym czytać w tajnej księdze swego cechu. To czyn zabroniony. Prawo karze za to dziś i zawsze karało śmiercią.
— Prawo! Czy tak wygląda prawo? Ten cios bardziej przypomina skrytobójstwo. Widzicie wszyscy — dokonano tego tak samo, jak mordu na…
Właściwie spodziewał się ataku Aoza Roona, jednak furia tej napaści przełamała jego obronę. Oddał cios mierząc w tańczącą mu przed oczami, pociemniałą z wściekłości twarz Aoza Roona. Usłyszał pisk Oyre. Po czym pięść wylądowała mu na szczęce. Jak przez mgłę docierało do niego, że cofa się na miękkich nogach, potyka o nasiąknięte wodą zwłoki i bezradnie rozciąga na klepisku stajni. Docierały do niego piski, krzyki, tupot butów wokoło. Czuł kopniaki na żebrach. W ogólnym zamęcie dźwignięto go tak samo, jak rzucone tu przedtem zwłoki — wiedział, że próbuje osłaniać głowę przed rozwaleniem o ścianę — i wyniesiono na ulewę. Usłyszał grzmot podobny uderzeniu serca olbrzyma. Ze schodków cisnęli go w błoto. Deszcz smagał mu twarz. Rozciągnięty w błocie uprzytomnił sobie, że już nie jest namiestnikiem Aoza Roona; że wzajemna wrogość jest od tej chwili jawna i nich samych, i dla wszystkich.