Wszystkie te wydarzenia rejestrowały instrumenty Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej, którą Vry zwała Kaidawem. Odczyty wędrowały na Ziemię. Nie było w galaktyce planety obserwowanej pilniej niż Helikonia. Odnotowano kurczenie się stad jajaków i bijajaków, zamieszkujących północną nizinę Kampannlat; ich pastwiskom groziła zagłada. Kaidawy natomiast mnożyły się, bowiem jałowe dotychczas rubieże zapewniały im teraz pożywienie.
Istniały na kontynencie tropikalnym dwa rodzaje społeczności ancipitów: osiadłe komponenty bez kaidawa, trzymające się swoich terenów, oraz wędrowne, czy też koczownicze, z kaidawem. Kaidaw był wielkim tułaczem nie tylko na wolności; udomowiony też potrzebował paszy, zmuszając tych, którzy go udomowili, do nieustannej wędrówki w poszukiwaniu nowych pastwisk.
Armia młodego kzahhna, na przykład, składała się z licznych drobnych komponentów skazanych na wędrowny i często wojowniczy tryb życia. Ich krucjata stanowiła tylko jeden z elementów migracji, obliczonej na dziesięciolecia wędrówki ze wschodu na zachód, przez cały kontynent. Wstrząsy podziemne i wywołane nimi trapiące armię kzahhna lawiny oznaczały kres wypiętrzania się skorupy planety, które zmieniło bieg rzeki powstałej z topniejącego lodowca Hhryggt. Otworzyła się nowa dolina. Popłynęła nią nowa rzeka, tocząca odtąd swoje wody na zachód zamiast, jak dotychczas, na północ. Rzeka ta spłynęła przełomem stając się dopływem Takissy, która podążała na południe i uchodziła do Morza Orłów. Wody Takissy przez wiele lat były czarne od niesionych z nurtem dziesiątków ton kruszonej dzień po dniu góry.
Wylew nowej rzeki przełomem nowej doliny zmusił jedną z mało znaczących grupek fagorzych nomadów do rezygnacji ze wschodniej marszruty i rozproszenia się w kierunku Oldorando. W niedalekiej przyszłości los miał ich postawić na drodze Aoza Roona. Wprawdzie ów zwrot marszruty wydawał się wówczas nieistotny nawet dla samych ancipitów, to jednak miał on odmienić społeczną historię całego regionu.
Co prawda byli na „Avernusie” i tacy, którzy badali społeczny historię helikońskich kultur, ale to heliografowie uważali swoją domenę za królową nauk. Najpierwsze ze wszystkiej rzeczy jest światło.
Gwiazda B, którą tubylcy na dole zwali Bataliksą, była skromnym słońcem widmowego typu G4. W kategoriach fizycznych nieco ustępowała Słońcu; nieco mniejszy miała promień (0,94 promienia Słońca) i pozorną wielkość dla obserwatora z powierzchni Helikonii (76 procent wielkości Słońca obserwowanego z powierzchni Ziemi). Przy temperaturze fotosfery 5 600 kelwinów, jej jasność sięgała tylko 0,8 jasności Słońca. Bataliksą liczyła sobie około pięciu miliardów lat.
Gwiazda B krążyła wokół obiektu o wiele bardziej imponującego dla obserwatorów z „Avernusa”, znacznie odleglejszego, znanego helikończykom jako Freyr. Ta Gwiazda A była jaskrawo białym superolbrzymem widmowego typu A, o promieniu sześćdziesięciopięciokrotnie większym od promienia Słońca i o jasności sześćdziesiąt tysięcy razy większej. Masa Freyra była 14,8 razą większa niż masa Słońca, a temperatura powierzchni wynosiła 11000 K wobec 5 780 K na Słońcu.
Aczkolwiek Gwiazda B miała swych wiernych badaczy. Gwiazda A silniej przyciągała uwagę, zwłaszcza obecnie, kiedy „Avernus” zbliżał się do superolbrzyma wraz z całym układem Gwiazdy B. Freyr liczył jakieś dziesięć do jedenastu milionów lat. W swej ewolucji zszedł z ciągu głównego gwiazd i wkroczył już w okres starości. Tak intensywnie wyrzucał energię, że oglądany z powierzchni Helikonii dysk Gwiazdy A stale jaśniał silniej od Gwiazdy B, mimo że nigdy nie dorównywał jej wielkością z powodu znacznie większego oddalenia. Godny był to obiekt grozy dla ancipitów i podziwu dla Vry.
Vry stała samotna na szczycie wieży, ze swoją lunetą u boku. Czekała. Obserwowała. Czuła, że relacje między obiektami i zjawiskami natury jak zamulona rzeka płyną w przyszłość; co było krystalicznie czyste u źródła, zbrukał po drodze osad czasu. W bierności Vry kryła się niewypowiedziana tęsknota za czymś potężnym, co by ją porwało i otworzyło przed nią horyzonty szersze, czystsze od dostępnych ułomnej naturze ludzkiej. Z nadejściem nocy znów będzie patrzeć na gwiazdy — pod warunkiem, że rozstąpią się chmury.
Oldorando otoczyły teraz, palisady zieleni. Z dnia na dzień wypuszczały nowe liście i pięły się wyżej, jak gdyby przyroda umyśliła sobie pogrzebać miasto w lesie. Zieleń porosła już kilka odleglejszych wież.
Nad jednym z takich pagórków spostrzegła dużego białego ptaka, który sam w sobie nie budził w niej większego zainteresowania. Śledziła jego lot i podziwiała lekkość, z jaką unosił się ponad ziemią.
Z oddali dobiegły męskie śpiewy; Łowcy wrócili z polowania na mustangi i Aoz Roon wydawał biesiadę. Biesiada była na cześć jego trzech nowych namiestników, Tantha Eina, Faralina Ferda i Elina Tala. Ci przyjaciele z lat młodości zastąpili Dathkę i Laintala Aya, przeniesionych obecnie do naganki.
Vry starała się zająć myśli czymś abstrakcyjnym„ lecz one wciąż krążyły wokół bardziej wzruszającej historii zawiedzionych nadziei — jej własnych, Laintala Aya i Dathki, który jej pożądał i którego nie potrafiła ośmielić. Nastrój Vry harmonizował z przeciągającym się w nieskończoność wieczorem. Bataliksa zaszła, drugi strażnik miał pójść w jej ślady za godzinę. Była to pora, kiedy ludzie i zwierzęta sposobią się do przetrwania tyranii nocy. Pora, kiedy stawiamy ogarek świecy na jakiś nieprawdopodobny nagły wypadek bądź postanawiamy spać do jasności poranka. Ze swego orlego gniazda Vry widziała, jak prości mieszkańcy Oldorando — jeszcze pełni nadziei, a może już nie — wracają do domów. Wśród nich była wychudła, pochylona sylwetka Shay Tal.
Cała zabłocona i strudzona Shay Tal wróciła do wieży w towarzystwie Amin Lim. Od zabójstwa mistrza Datnila coraz bardziej odsuwała się od ludzi. Spadła też na nią klątwa milczenia. Idąc za wskazówką zamordowanego mistrza, podjęła obecnie próbę odkopania piramidy króla Dennissa przy ofiarnym kręgu. Mimo pomocy niewolników nic nie wskórała. Przychodzący tam gapie śmiali się ukradkiem albo i otwarcie na widok zwałów dobywanej ziemi i schodkowych ścian piramidy opadających w głąb bez końca i bez śladu jakichkolwiek skarbów. Z każdą piędzią wykopu usta Shay Tal wykrzywiał coraz głębszy grymas.
Z litości i pod wpływem własnego osamotnienia Vry zeszła pogadać z Shay Tal. Czarodziejka jakoś za grosz nie miała w sobie nic czarodziejskiego; chyba jako jedyna spośród oldorandzkich kobiet nosiła stare ciężkie futro, niezgrabne i niemodne. Wszyscy chodzili w mustangach. Przejęta opłakanym stanem starszej przyjaciółki Vry nie mogła się powstrzymać od udzielenia rady.
— Pani się nazbyt unieszczęśliwia. Proszę zostawić to grzebanie się w ziemi — tam jest tylko mrok i przeszłość.
— Żadna z nas nie uważa szczęścia za swój podstawowy obowiązek — z przebłyskiem humoru rzekła Shay Tal.
— Pani oczy patrzą jedynie w dół. — Wskazała za okno. — Proszę spojrzeć, z jaką gracją tamten biały ptak szybuje w powietrzu. Czy to nie budujący widok? Chciałabym być tym ptakiem i pofrunąć do gwiazd.
Shay Tal ku niejakiemu zaskoczeniu Vry podeszła do okna i spojrzała we wskazanym kierunku. Po chwili obróciła się, odgarnęła z czoła włosy i rzekła spokojnie:
— Wiesz, że pokazałaś mi kraka?
— Chyba tak. I co z tego?
— Czyżbyś zapomniała Rybie Jezioro i inne spotkania? Te ptaszydła są pupilami fagorów.
Mówiła spokojnie swym beznamiętnym, pouczającym tonem. Vry poczuła lęk na myśl o tym, jak musiała się zatracić w sobie, że przegapiła taki podstawowy fakt. Podniosła dłoń do ust, oczy jej biegały od Shay Tal do Amin Lim i z powrotem.