Freyr jeszcze nie wyszedł zza chmur poranka, toteż świat był nadal wyprany z barw. Grunt podnosił się, gościniec zwężał, drzewa rosły coraz gęściej. Potem grunt opadł i zjechali na bezdrzewne, grząskie dno kotliny, Żaby uskakiwały z chlupotem przed nadciągającą kawalkadą. Mustangi powoli brnęły p zez mokradła, z obrzydzeniem nurzając kopyta i wzbijając żółty muł, który mącił lustro wody. Las na drugim brzegu moczaru zmusił jeźdźców do zwarcia szyków. Jak gdyby dopiero teraz zauważając Aoza Roona, Shay Tal zawołała dźwięcznym głosem:
— Nie musisz nas ścigać.
— Konwojuję panią, nie ścigam. Wyprowadzam bezpiecznie z Oldorando. Ten zaszczyt słusznie się pani należy.
Na tym zakończyli rozmowę. Posuwając się dalej, wjechali na porośnięte chaszczami wzniesienie. Od jego szczytu mogli podążać wygodnym szlakiem kupców wiodącym w kierunku północno-wschodnim do Chalce i dalekiego Sibornalu — jak dalekiego, tego nikt nie wiedział. Na opadającym za granią stoku znowu zaczynał się las. Aoz Roon pierwszy osiągnął grań i zatrzymał się tam z posępną miną, ustawiwszy Siwkę wzdłuż grzbietu, przez który przejeżdżały kobiety. Shay Tal zawróciła Wierną i z jasną, pogodną twarzą podjechała mu na spotkanie.
— Ładnie z twojej stropy, że pofatygowałeś się taki kawał drogi.
— Życzę bezpiecznej podróży — odparł sztywno, wciągając brzuch i prostując się w siodle. — Zauważ, że nie próbujemy przeszkodzić ci w odejściu.
Jej głos złagodniał.
— Nigdy już się nie zobaczymy, umarliśmy od dziś dla siebie. Czyżbyśmy zniszczyli sobie nawzajem życie, Aozie Roonie?
— Nie wiem, o czym mówisz?
— Wiesz, dobrze wiesz. Od maleńkości skakaliśmy sobie do oczu. Rzeknij mi słówko, przyjacielu, na pożegnanie. Nie unoś się dumą, jak ja zawsze czyniłam; nie w takiej chwili.
Zacisnąwszy szczęki spoglądał na nią w milczeniu.
— Proszę cię, Aozie Roonie, jedno szczere słowo na pożegnanie. Wiem aż za dobrze, że powiedziałam ci „nie” o jeden raz za dużo.
Kiwnął głową.
— Masz swoje szczere słowo.
Obejrzała się nerwowo, po czym pchnęła Wierną krok bliżej, aż ich mustangi zetknęły się bokami.
— Teraz, gdy odchodzę na zawsze, powiedz mi przynajmniej, że w głębi serca żywisz do mnie to samo uczucie, co kiedyś, gdy byliśmy młodzi.
Parsknął śmiechem.
— Zwariowałaś. Nigdy nie patrzyłaś realnie na świat. Byłaś zbyt pochłonięta sobą. Teraz nie żywię do ciebie żadnego uczucia, ani ty do mnie, tylko ty boisz się spojrzeć prawdzie w oczy.
Wyciągnęła do niego ręce, lecz cofnął się, szczerząc zęby niczym pies.
— Kłamstwo, Aozie Roonie, wierutne kłamstwo! Zdobądź się chociaż na gest… zdobądź się, ty okrutniku, na pożegnalny pocałunek, gdy odchodzę, ja, która tyle przez ciebie wycierpiałam. Gesty są więcej warte niż słowa.
— Wielu myśli inaczej. Słowo wypowiedziane zostaje na zawsze.
Łzy popłynęły jej z oczu i rozmazały się po wychudłych policzkach.
— Bodajby cię pożarły mamuny!
Szarpnięciem cugli zawróciła klacz w miejscu i galopem pognała w las, za swoją maleńką karawaną.
Wyprostowany w siodle, jakby kij połknął, przez chwilę nie ruszał się z miejsca i patrzył przed siebie, ściskając w garści wodze, aż zbielały mu kłykcie. Potem delikatnie ściągnął wodze i pchnął Siwkę między drzewa, ukosem oddalając się od Oldorando, nie troszcząc się o Elina Tala, który czekał w pełnej poszanowania odległości. Siwka nabierała rozpędu na zboczu, poganiana przez jeźdźca. Wkrótce przeszła w pełny galop, ziemia uciekała im spod kopyt i wszyscy ludzie zniknęli z oczu. Aoz Roon wzniósł wysoko prawą pięść.
— Wiedźma z głowy, duszy lżej! — zawołał. Dziki śmiech wyrwał mu się z gardła, gdy tak pędził na złamanie karku.
Z góry Ziemska Stacja Obserwacyjna „Avernus” widziała wszystko. Przekazywano na Ziemię wszystkie zmiany i wszystkie dane. Członkowie ośmiu uczonych rodów „Avernusa” skrzętnie opracowywali nowe fakty naukowe. Kreślili migracje nie tylko ludzkich populacji, ale również populacji fagorów, zarówno białych jak i czarnych. Każdy marsz naprzód lub odwrót przetwarzany był na impulsy, które przewędrowawszy lata świetlne docierały w końcu do globu i komputerów Helikońskiego Instytutu Centronicznego Ziemi.
Z okien stacji załoga mogła obserwować planetę w dole i postępujące zaćmienie, które szarym całunem zasnuwało oceany i tropikalny kontynent. Na jednym zespole monitorów obserwowano inne postępy — krucjaty kzahhna przeciwko Oldorando. Zgodnie ze swym własnym osobliwym czasem podróży, krucjata znajdowała się obecnie o jeden rok od wytkniętego celu, od zniszczenia starodawnej metropolii.
Zakodowane w sygnałach wieści wędrowały na Ziemię. Tam, wiele stuleci później, zebrali się widzowie, by śledzić końcowe akty helikońskiej tragedii.
W tyle zostały posępne regiony Mordriatu, pełne ech wąwozy, pogruchotane ściany skalne, nieoczekiwanie zaciszne wrzosowiska, szare głębokie doliny, w których wiecznie kłębiły się dymy, jakby to ogień, a nie lód modelował twarde rysy pustkowi. Krucjata, rozbita ha wiele grup i grupek, z mozołem przedzierała się przez płaskowyż, bezludny, jeśli nie liczyć Madisów z ich stadami, i chmar ptactwa. Obojętne na otoczenie fagory niezmordowanie parły na południowy wschód.
Kzahhn Hrastyprtu, Hrr-Brahl Yprt, wiódł swoje zastępy wciąż naprzód. Brnęli wśród powodzi wschodniej równiny oldorandzkiej, które nie wygasiły ognia zemsty w ich szlejach, choć wielu padło. Choroba i ataki bezlitosnych Synów Freyra przerzedziły szeregi ancipitów. Nie przyjmowały ich też z otwartymi ramionami niewielkie komponenty fagorów, przez których tereny wędrowali. Pozbawione kaidawów, za to często posiadając liczne rzesze niewolników, ludzi bądź Madisów. komponenty te prowadziły osiadły tryb życia i zaciekle broniły swoich terytoriów przed wszelkimi intruzami.
Hrr-Brahl Yprt ze wszystkich opałów wychodził zwycięsko. Jedynie nad chorobą nie miał władzy. Jego kohorty wyprzedzała wieść o pochodzie, idąca z falą uciekinierów przez pół kontynentu. Hrr-Brahl Yprt właśnie stanął ze swymi dowódcami na brzegu szeroko rozlanej rzeki. Fagorza horda nie wiedziała, że lodowaty nurt spływał z tych samych wyżyn Nktryhk, z których wyruszyła krucjata przeciwko Synom Freyra, o tysiąc mil stąd.
— Tu nad tymi wodami staniemy na dwie wędrówki Bataliksy po niebie — rzekł Hrr-Brahl Yprt do swych dowódców, — Przednie straże rozejdą się brzegiem w obie strony i znajdą suchą drogę. Wskażą ją oktawy śródpowietrzne.
Gwizdnięciem wezwał kraka, który zabrał się do czyszczenia mu futra z kleszczy. Kzahhn zrobił to z roztargnieniem, gdyż inne rzeczy chodziły mu po szlejach, ale te drobne stworzenia stały się nagle dokuczliwe, Może za sprawą ciepła w otaczającej ich dolinie. Wraże ciepło zbierało się w kręgu jej wysokich zielonych ścian jak woda w studni. Czekała ich niebawem trzecia ślepota. Później odwrót na chłodniejsze leże. Ale wprzód zemsta. Zgonił Zzhrrka i wyruszył rozejrzeć się w położeniu, a ptak wisiał nad nim bijąc z rzadka skrzydłami. Mogli tu zaczekać, aż dołączy reszta sił, rozciągniętych na przestrzeni paru dziesiątków mil. Zatknięto sztandary, puszczono kaidawy na popas. Służba rozbiła namioty dla starszyzny. Ustalono porządek posiłków i rytualnych ceremonii.
Bataliksa z wrednym Freyrem stały wysoko nad obozem, gdy kzahhn Hrastyprtu wkroczył do swego namiotu i odpiął naczółek. Znad krzepkich barków wysunął do przodu długą głowę, pożądliwie nachylając się całym swoim masywnym ciałem, wychudzonym teraz po trudach wędrówki. Powłóczyste rzęsy opuścił tworząc czerwone szparki z oczu, którymi wzdłuż nosa zezował na swoje cztery fildy. Czochrały się i poszturchiwały, oczekując w namiocie jego nadejścia. Zzhrrk wpadł do namiotu, lecz Hrr-Brahl Yprt zrzucił go na ziemię. Ptak zatrzepotał skrzydłami, łapiąc równowagę, niezdarnie wylądował i czym prędzej wydreptał z namiotu. Hrr-Brahl Yprt przesłonił za nim wyjście kocem. Zaczął zdejmować rynsztunek, swój kaftan bez rękawów i pas ze skórzaną torbą, nie odrywając oczu od czwórki oblubienic, przenosząc władcze spojrzenie z jednej na drugą. Wciągnął w nozdrza zapach każdej z nich. Ukrywały podniecenie iskając się z kleszczy lub poprawiając sobie włosy długiej białej sierści, aby mignąć mu pełnymi wymionami przed oczyma. Chyliły się ku niemu orle pióra na ich głowach. Fildy parskały, zapuszczając w nozdrza białawe mlecze.