— Ty! — rzekł wskazawszy jedną z samic w pełnej rui. Jej towarzyszki przycupnęły w kącie namiotu, gdy tymczasem wybranka obróciła się tyłem do młodego kzahhna i wypięła zad. Przystąpił i w podsunięte mu ciało wsadził trzy palce, po czym wytarł je w czarną sierść pyska. Bez dalszych ceregieli dosiadł i przygiął fildę swym ciężarem, aż opadła na czworaki. Z wolna chyląc się coraz niżej pod jego pchnięciami, wsparła szerokie czoło na dywanie. Po skończonej kopulacji, gdy pozostałe fildy przybiegły obwąchiwać siostrę, Hrr-Brahl Yprt naciągnął rynsztunek i wymaszerował z namiotu. Nawrót chuci miał nastąpić za trzy tygodnie.
Komendant krucjaty, Yohl-Gharr Wyrrijk oczekiwał go z kamiennym spokojem. Stanęli twarzą w twarz, oko w oko. Yohl-Gharr Wyrrijk wskazał na niebo.
— Dzień idzie — powiedział. — Oktawy się zacieśniają. Kzahhn podniósł wzrok i pomachał pięścią, oczyszczając z kraków niebo nad głową. Patrząc na uzurpatora Freyra uświadomił sobie, że on podkrada się z każdym dniem coraz bliżej do Bataliksy, jak pająk do swojej ofiary w sieci. Niedługo już, niedługo, Freyr skryje się w brzuchu przeciwniczki. Wtedy zastępy będą już u celu. Wtedy uderzą i wybiją cały pomiot Freyra osiadły w miejscu, w którym poległ szlachetny prabykun Hrr-Brahla Yprta, i wtedy spalą miasto i wymażą je z pamięci. I dopiero wtedy on i jego drużyna dostąpią zaszczytnej uwięzi. Takie myśli drążyły mu szleje niczym krople wody powoli skapujące z lodowych sopli, które topnieją i znikają z pluskiem, zapładniając ziemię swoją rosą.
— Dwaj siewcy zbliżają się do siebie — warknął.
Później kazał niewolnemu człowiekowi zadąć w kołatkowy róg i przynieść keratynowe figurki ojca i praprabykuna. Młody kzahhn zauważył, że mimo troskliwej opieki obie figurki uległy zniszczeniu w trakcie długiej wędrówki. Przed szeregami komponentu, zebranego nad czarną wodą, Hrr-Brahl Yprt pokornie zapadł w trans. Zgodnie ze swoją naturą wszyscy zamarli jak jeden mąż, jakby ocean powietrza skuł ich lodem. Nie większa od śnieżnego królika zjawa praprabykuna przyszła na czworakach, jak to ongiś bywało u fagorów, dawno, dawno temu, kiedy Bataliksa jeszcze nie wpadła w pajęczą sieć Freyra.
— Rogi do góry — powiedział śnieżny królik. — Nie daruj wrogom, nie daruj nadchodzącej zieleni, zroś zieleń czerwonymi sokami Synów Freyra, który ją sprowadził w miejsce lubej bieli.
Przyszedł także keratynowy ojciec, niewiele większy, wyczarowując synowi w bladych szlejach ciąg obrazów. Przed zamkniętymi oczyma Hrr-Brahla Yprta pojawił się świat, pulsujący w każdej ze swych trzech części. Z oparów jego jestestwa biegły złote wstęgi oktaw śródpowietrznych, niczym zwoje długich nitek wokół zaciśniętej pięści, i wokół zaciśniętych pięści innych sąsiednich światów, oplątując równo i umiłowaną Bataliksę, i pająka Freyra. Wszom podobne istoty mknęły po nitkach z piskliwym kwileniem.
Hrr-Brahl Yprt podziękował ojcu za obrazy migające w szlejach. Widywał je już wielokrotnie. Znali je wszyscy obecni. Trzeba je było powtarzać. Stanowiły gwiazdy przewodnie krucjaty. Bez powtórki ich światła gasły, a nabita szlejami czaszka zmieniała się w jakąś jaskinię zapomnienia, zawaloną ścierwem zdechłych węży. Dzięki powtórkom jasno sobie uświadamiano, że potrzeby jednego fagora są potrzebami całego świata, który ci, co przenieśli się na świat sąsiedni, nazwali Hrl-Ichor Yhar, zaś potrzeby Hrl-Ichor Yhar są potrzebami fagora. Przyszła kolej na obrazy zaludnione Synami Freyra: oktawy śródpowietrzne pałają, Synowie walą się na ziemię chorzy, walą się i albo mrą, albo przybierają mniejszą postać. Czas taki już kiedyś nadszedł. Czas taki nadejdzie niebawem. Przeszłość i przyszłość stanowią dzień dzisiejszy. Tak się stanie, gdy Freyr cały zniknie w Bataliksie. I wtedy nadejdzie czas, aby uderzyć — uderzyć na wszystkich, ale przede wszystkim na tych, których ojcowie zabili Wielkiego Kzahhna Hrr-Tryhka Hrasta.
Pamiętaj. Bądź dzielny, bądź nieubłagany. Nie odstąp ani o włos od planu przekazanego przez długi szereg przodków.
Powiało dawnymi dniami, czymś dalekim, przytęchłym, a prawdziwym. Jak gromada aniołów mignęli antenaci na lodowych prapolach szczęśliwości. Śródpowietrzne kanony szły milionami, bez ustanku.
Pamiętaj. Gotuj się na nowe czasy. Rogi do góry.
Młody kzahhn powoli wyszedł z transu. Biały krak przysiadł na jego lewym ramieniu. Haczykowatym dziobem pieszczotliwie rozczesał sierść na barkach swego pana i zabrał się do kleszczy. Ponownie zadęto w róg, śląc żałobny ton za lodowatą rzekę. Smętną nutę słychać było daleko, tam gdzie gromadka fagorów odbiła od macierzystego komponentu. Było ich ośmioro, sześć gild i dwa bykuny. Jeden stary rudy kaidaw, za stary pod wierzch, dźwigał im broń i prowiant. Kilka dni wcześniej, za pomyślnego panowania Bataliksy na niebie, pojmali szóstkę Madisów, mężczyzn i kobiet, którzy razem ze swymi zwierzętami wlekli się w ogonie migracyjnej karawany, zdążającej ku przesmykowi Chalce. Zwierzęta upiekli i zjedli na miejscu, swoim zwyczajem wygryzłszy im gardła. Nieszczęsnych Madisów powiązali gęsiego i pognali w dalszą drogę. Jednak z powodu opóźnienia marszu przez poganianych, jak i zwłoki na ucztę zgubili swój komponent. Zapędzili się niewłaściwym brzegiem strumienia, który rwał jak górski potok. W górach spadły ulewne deszcze, strumień wystąpił z brzegów i zostali odcięci.
Tej bataliksowej nocy fagory rozbiły obóz na mrocznej polance u podnóża wysokich radżabab, uwiązując Madisów do cienkiego drzewka, pod którym pragnostycy mogli się jako tako przespać na kupie. Same legły opodal wyciągnięte na wznak; k raki sfrunęły im na piersi i pochowały głowy w ciepłym futrze. Fagory z miejsca zapadły w kamienny sen bez marzeń, jakby sposobiły się do uwięzi. Zbudziło ją skrzeczenie kraków i wrzaski Madisów. Przerażeni Madisi urwali się z powroza i skoczyli na swoich ciemięzców — nie pomsty szukać, lecz ratunku u swoich wrogów w obliczu większego zagrożenia.
Pękała jedna z radżabab. Trzaski ginącego drzewa wypełniały powietrze. Z pionowych rys i szczelin jak ropa tryskały brunatne soki. Kłęby pary przesłoniły coś, co konwulsyjnie wyrywało się z wnętrza radżababy.
— Wij Wutry! Wij Wutry! — wrzeszczeli pragnostycy do zbierających się z ziemi fagorów. Ich dowódca podszedł do spętanego kaidawa i sprawnie zaczął rozdzielać włócznie. Ogromny bęben rodzącej radżababy miał trzydzieści stóp wysokości. Nagle jej wieko rozsypało się w kawałki, niczym strzaskana pokrywa garnka, i z korony wychynął wij Wutry. Polanę zalała charakterystyczna mieszanina zapachów, smród gnoju, fetor zepsutej ryby i odór zgniłego sera. Potworny łeb wzniósł się na giętkiej wężowej szyi rozbłyskując w słońcu. Wij zakołysał łbem i radżababa rozpękłszy się z hukiem odsłoniła jego kolejne oślizłe sploty, które prostował zrzucając przy tym skórę. Ryjąc pod ziemią wtargnął od korzeni do wnętrza radżababy i tam się zagnieździł. W wyższej temperaturze rozpoczął zrzucanie skóry i metamorfozę. Teraz musiał się pożywić, zgodnie z regułami życiowego cyklu w swoim nowym stadium rozwoju.