Fagory zdążyły już chwycić za broń. Ich przywódczyni, krępa gilda, której białe futro przetykane było czarnym włosem, wydała rozkazy. Dwóch najlepszych miotaczy cisnęło w wiją Wutry włóczniami. Wij gibnął się, włócznie przeleciały obok, nawet go nie drasnąwszy. Spostrzegł pod sobą jakieś postacie i wyrzutem łba w dół natychmiast zaatakował. Fagory uprzytomniły sobie jego prawdziwe rozmiary dopiero wtedy, gdy zajrzały im w oczy dwie pary ślepi osadzonych nad grubymi, mięsistymi czułkami sterczącymi z pyska. Atakujący wij przebierał nimi jak palcami. Gęba, pełna skierowanych do tyłu zębów, dziwnie workowata, schodziła się nie tylko w kącikach, ale również pośrodku.
Przekrzywiona na bok głowa sunęła jak ogon merdającego asokina. Przed chwilą jeszcze ponad wierzchołkami drzew, leciała teraz na szereg fagorów. Śmignęły fagorze włócznie. Kraki rozpierzchły się na wszystkie strony.
Pozbawiona szczęk, poruszająca się w niecodzienny sposób gęba przypominała studnię bez dna. Zacisnęła się na pierwszej z brzegu fagorzycy i na wpół dźwignęła ją w powietrze. Mięśnie giętkiej szyi okazały się zbyt słabe, aby dźwignąć ciężką gildę. Wleczona po grząskim gruncie charczała i biła wiją jednym ramieniem po nozdrzach.
— Zabić go! — krzyknęła gilda przywódczyni, ze wzniesionym nożem rzucając się naprzód.
Ale w mętnym mule wijowych szlei dojrzałą decyzja. Z furią odgryzł to, co trzymał w gębie, porzucając resztę. W górę, w bezpieczne rejony poderwał łeb razem z wąsami, po których ściekała żółta posoka. To, co pozostało z gildy, tłukło przez chwilę pięściami w ziemię, po czym legło bez ruchu. Jeszcze przełykając swój kąsek wij zaczął się już przepoczwarzać, runąwszy splotami na pobliskie młode drzewka. Strach nie leży w naturze fagorów, jednak ocalała siódemka padła z przerażenia. Wij dzielił się na dwoje. Okrwawionym pyskiem szorował dokoła po trawie. Darł błony z przeciągłym trzaskiem. Jakby maska jakaś zliniała ze łba, który stał się groteskową parą łbów. Leżąc jeden na drugim wciąż jeszcze przypominały dawną postać; wtem nowy górny łeb uniósł się i podobieństwo zniknęło. Szczęki łbów wypuściły mięsiste czułki, które rozrastając się gwałtownie na boki i sztywniejąc uformowały pierścień kolców, a w nim chrzestny otwór szeroko rozwarty, bez możliwości zamknięcia. Ów szkaradny otwór był gębą głowy z parą poziomo osadzonych ślepi. Po wyschnięciu odkrytej pod rozerwanymi błonami warstwy śluzu zaszła nieznaczna zmiana kolorów. Jedna głowa przybrała barwę niebieskawo-zieloną, druga zielonkawobłękitną. Głowy uniosły się i odskoczyły od siebie z basowym rykiem. Ten ich ruch nie tylko rozpruł pozostałe błony na całej długości starego odwłoka, ale odsłonił dwa nowe odwłoki, zielony i błękitny, oba smukłe i uskrzydlone. Epileptyczne drgawki podobne śmiertelnym konwulsjom wstrząsnęły starym ciałem. W górę wystrzeliły z niego dwa nowe ciała jak oszczepy, rozwijając błoniaste skrzydła. Głowy zawisły nad zgruchotaną radżababą, biły błoniaste skrzydła. Osiem kraków latało wokół nich skrzecząc, jakby chciały porozdzierać sobie dzioby.
Stwory jakby okrzepły naprzeciw siebie. Po chwili oderwały się długowąsymi ogonami od ziemi. Frunęły w górę, a promienie Freyra roziskrzyły łuski i siatkowane skrzydła. Jeden potwór, ten zielony, był samcem, z podwójnym rzędem mackowatych wyrostków zwisających mu ze środkowej części odwłoka, drugi, błękitny, był samicą o mniej jaskrawych łuskach.
Skrzydła nabrały miarowego rytmu, unosząc stwory ponad wierzchołki drzew. Rozwarta gęba wciągała z przodu powietrze, wyrzucane tchawkami z tyłu. Stworzenia obleciały polanę w przeciwnych kierunkach, odprowadzane bezsilnymi spojrzeniami bandy fagorów. Po czym wyruszyły w swój dziewiczy lot. Odtruwały niby jakieś latające węże, jeden ku dalekiej północy, drugi hen na południe, posłuszne tajemniczej muzyce swoich własnych oktaw śródpowietrznych, i nagle piękne w swej mocy. Ich długie, smukłe odwłoki falowały na wietrze. Nabierając wysokości, wzbiły się ponad dolinę. Wreszcie zniknęły, każde w poszukiwaniu współmałżonka na rubieżach przeciwległych biegunów. Imago zapomniały o swoich poprzednich bytach, uwięzionych w ziemi przez stulecia zimy.
Mrucząc fagory wróciły do bardziej przyziemnych spraw. Omiotły spojrzeniami polanę. Ich spętany kaidaw nadal ze spokojem szczypał trawę. Madisi zniknęli. Korzystając z okazji, pragnostycy dali drapaka w las.
Madisi zazwyczaj kojarzą się w pary na całe życie i rzadko wstępują po raz wtóry w związek małżeński; najczęściej wdowa bądź wdowiec zapadają na pewien rodzaj głębokiej melancholii. Uciekało trzech mężczyzn ze swoimi kobietami. Starsza o kilka lat od innych para nazywała się Kathkaarnit, co było wspólnym imieniem ślubnym; jego zwano Kathkaarnitem, ją Kathkaarnitką.
Wszyscy sześcioro byli szczupli i niskiego wzrostu. Wszyscy ciemnoskórzy. Transludzcy pragnostycy, których jedno z plemion stanowili Madisi, wyglądem niewiele odróżniali się od prawdziwych ludzi. Zasznurowane usta, co wynikało z ukształtowania kości czaszki i układu zębów, nadawały ich twarzom tęskny wyraz. Mieli po osiem palców u dłoni, czwórkami przeciwstawnych, dających im niezwykle silny chwyt; również ich stopy miały cztery palce skierowane w przód i cztery w tył.
Biegli równym truchtem od polany fagorów, w tempie, jakie w potrzebie mogli utrzymywać godzinami. Biegli na przełaj przez zagajniki i mokradła, kolumną dwójkową, na czele Kathkaarnitowie, potem młodsza para i na końcu najmłodsza. Rozmaite dzikie zwierzęta, głównie jelenie, z łomotem uciekały im z drogi. Raz wypłoszyli odyńca. Biegli bez odpoczynku.
Uciekali z grubsza na zachód; wspomnienie ośmiu tygodni niewoli dodawało skrzydeł. Ominąwszy rozlewiska, pięli się na ścianę wielkiego spodka ziemi, na którego dnie podjęli ucieczkę. Upał zelżał. Jednocześnie wznoszący się nieznacznie, ale stale teren wyczerpał ich siły. Z truchtu przeszli w szybki marsz. Paliła ich skóra. Zwiesiwszy głowy parli naprzód, ciężko oddychając nosem i ustami, co jakiś czas potykając się na nierównościach gruntu. Wreszcie ostatnia para klapnęła bez tchu na ziemię, dysząc ciężko i trzymając się za brzuchy. Czwórka towarzyszy spostrzegła, że już niewiele im zostało do szczytu, za którym najpewniej czekał równy grunt. Nie ustawali, nisko pochyleni, aż pokonawszy stok padli na samym progu równiny. Ziajali jak miechy.
Stąd mogli objąć spojrzeniem widok roztaczający się za nimi w przejrzystym jak kryształ powietrzu. Para ich wyczerpanych przyjaciół leżała trochę niżej, pod samą krawędzią olbrzymiej niecki. Ściany tej niecki pożłobione były parowami, którymi spływała woda. Strumienie wpadały do dwóch ogromnych zakoli rzeki, powstałej dość niedawno, bowiem sterczały z niej jeszcze na pół zatopione drzewa. Na rzece tworzyły się zawady z gałęzi i gruzu skalnego. Rozlane fale opływały fałd wzgórza, niknąc z oczu. Szum wód wypełniał dolinę.
Widzieli miejsce, gdzie stały potężne radżababy. Gdzieś wśród owych radżabab kryła się banda fagorów, od której uciekli. Za radżababami gęsty młodnik porastał przeciwległe stoki doliny. Drzewa były jednolicie ciemnozielone, szereg za szeregiem, z ogniskami jaskrawo-złotego listowia drzew znanych Madisom, pod nazwą kaspja; jej goryczkowate pąki jadali w okresach głodu.
Ale krajobraz nie kończył się na lesie. Dalej widać było skalne ściany, tu i ówdzie obrócone w rumowiska, którymi schodziły ryzykowne ścieżki zwierząt i ludzi. Skalne ściany stanowiły część łańcucha wzgórz, wypełniających łagodnymi grzbietami horyzont od krańca do krańca. Miękkie skały ich podnóża popękały, tworząc jary pełne bujnej roślinności. Tam, gdzie roślinność była najbujniejsza, a rumowiska podnóża wzgórz najbardziej malownicze, pozyskiwał dopływ rzeki, pienistą kaskadą spadającej wąwozami ku dolinie. Za i ponad tymi gąbczastymi wzgórzami wznosiły się inne szczyty, odleglejsze i surowsze, o stokach z twardych bazaltów, okaleczonych stuleciami niedawnej zimy. Nie okrywała ich żadna szata zieleni. Pozostały nieujarzmione, tylko drobne górskie kwiatki gdzieniegdzie krasiły je żółtą, pomarańczową lub białą barwą, czystą dla oka nawet z odległości wielu mil.