Choć już nie młodzik, szybkością reakcji Aoz Roon górował nad każdym fagorem. Raptownie ściągnąwszy cugle, z dziką siłą zadarł łeb Siwce łamiąc jej galop i zmuszając do zwolnienia przed nosem prześladowcy. W tej samej chwili dał szczupaka z siodła, przewrotką amortyzując upadek na grząskim gruncie, po czym szybko zabiegł drogę kaidawowi. Zerwawszy z ramion nasiąkniętą wodą burkę zakręcił nią młyńca z dołu do góry na spotkanie włóczni. Gruba tkanina owinęła się na wyciągniętym za włócznią ramieniu wroga. Aoz Roon pociągnął. Fagor kiwnął się w przód. Wolną ręką ucapił za grzywę kaidawa. Szarpnięciem Aoz Roon uwolnił burkę, schwycił ją za oba końce i zarzucił bestii na szyje. Znów pociągnął, rudy wierzchowiec fagora bryknął przed siebie, a jeździec wyleciał jak z procy i gruchnął na ziemię. Aoza Roona owionął mdlący mleczno-moczowy fetor. Niezdecydowany stał i patrzył z góry na fagora. Niezbyt już daleko z tyłu biegły z odsieczą pozostałe fagory. Siwka pocwałowała w dal. W jego rozpaczliwym położeniu nic a nic się nie zmieniło. Przywołał Kurda, lecz pies rozdygotany zapadł w trawach i nie wracał na wołanie. Gdy fagor dźwigał się z ziemi, Aoz Roon porwał włócznię i popędził ku rzece. Jedną miał szansę — dostać się wpław na wyspę. Nim dobiegł do wody, zrozumiał, jak ryzykowna to przeprawa. Czarna powodziowa fala niosła nie tylko gęsty muł. Niosła potopione zwierzęta i na pół zanurzone konary, z którymi musiałby walczyć pływak. Wahał się chwilę. I w tej chwili wahania dopadł go fagor.
Przypomniały mu się zapasy zjedna z tych bestii dawno temu, jeszcze przed wstydliwą gorączką. Tamten przeciwnik był ranny. Za to ten… nie młokos, Aoz Roon wyczuł to instynktownie, kiedy chwyciwszy fagora za ramię kopnął go obutą nogą. Tego zdąży wrzucić do wody, zanim pozostałe siądą mu na karku.
Okazało się, że nie takie to łatwe. Bydlę było stare, ale jare. Raz człowiek brał górę, raz fagor. Aoz Roon nie mógł użyć włóczni ani dobyć noża. Walczyli postękując i przesuwając się z miejsca na miejsce, to w podskokach, to drobnymi kroczkami, a fagor próbował zrobić użytek ze swoich rogów.
Aoz Roon ryknął z bólu, gdyż fagor zdołał wykręcić mu ramię. Upuścił włócznię. Z rykiem uwolnił łokieć. Uderzył nim od dołu w podbródek przeciwnika. Zatoczyli się w tył parę kroków, niemal po kolana włażąc w wodę. Rozpaczliwie przyzywał Kurda, ale pies biegał tam i z powrotem. i wściekłym ujadaniem trzymał w szachu zbliżające się na piechotę trzy fagory. Nagle podpłynęło wielkie drzewo, które prąd toczył obracając nim nieustannie. Ociekający konar wynurzył się niczym ramię i uderzył fagora i człowieka, splecionych ze sobą na płyciźnie. Gwałtowne uderzenie skosiło obu i obu przykryły wartkie fale. Drugi konar podniósł się z nurtu, po czym także opadł, tworząc żółtawe wiry w miejscu zatonięcia.
Przez cztery godziny Bataliksa jak pies w gnat wgryzała się w bok Freyra. W końcu połknęła jaśniejszą gwiazdę. Siny półmrok zalegał ziemię całe wczesne popołudnie. Nawet owad się nie poruszył.
Na trzy godziny Freyr zniknął ze świata, skradziony z dziennego nieba. Okrojony pojawił się o zachodzie. Nikt nie mógł zaręczyć, że kiedykolwiek będzie znowu cały. Gęste chmury wypełniły niebiosa od horyzontu do horyzontu. Tak skończył się dzień — dzień trwogi. Dorosły czy dzieciak, każda istota ludzka w Oldorando szła spać z duszą na ramieniu. Potem zerwał się wiatr, zacinając deszczem, wzmagając niepokój. W starym mieście zdarzyły się trzy wypadki śmierci, w tym jeden samobójczej, i spłonęło bądź płonęło nadal kilka budynków. Jedynie gwałtowna ulewa zapobiegła gorszym burdom.
Łuna jednego z pożarów, na nowo rozdmuchanego przez wiatr, odbijała się w tafli deszczowej wody pod Wielką Wieżą. Odblask rzucał cienie na sufit izby, w której Oyre leżała na łóżku, nie mogąc zasnąć. Dął wiatr, trzaskała okiennica, iskry wzlatywały kominem nocy. Oyre czuwała. Prześladowały ją komary, najnowsi obywatele Oldorando. Każdy tydzień przynosił coś, czego nikt jeszcze nie przeżył.
Migotliwy odblask z dworu łączył się z plamami na suficie, malując złudny wizerunek starca o długich potarganych włosach, odzianego w długą szatę. Wyobrażała sobie, że starzec osłania głowę podniesionym ramieniem, i dlatego nie widać jego twarzy. Był czymś zajęty. Nogi poruszały mu się wraz z marszczeniem przez wiatr powierzchni kałuży na dworze. W milczeniu spacerował pośród gwiazd. Znudzona tą zabawą odwróciła spojrzenie, rozmyślając o swoim ojcu. Spojrzawszy ponownie na sufit dostrzegła swoją pomyłkę; znad ramienia starzec świdrował ją wzrokiem. Twarz miał dziobatą i pomarszczoną ze starości. Szedł teraz szybciej, okiennica trzaskała w rytm jego kroków. Maszerował przez świat prosto ku niej. Ciało miał pokryte jadowitą wysypką. Oyre ocknęła się i usiadła. Komar bzykał jej nad uchem. Drapiąc się w głowę spojrzała w drugi kąt izby, na dyszącą ciężko Dol.
— Jak tam u ciebie, panno?
— Bóle są coraz częstsze.
Oyre naga wylazła z łóżka, narzuciła długi płaszcz i poczłapała przez izbę tam, gdzie blado majaczyła twarz przyjaciółki.
— Posłać po Mamę Bikinkę?
— Jeszcze nie. Porozmawiajmy. — Dol wyciągnęła rękę i Oyre ujęła jej dłoń. — Jesteś teraz moją najlepszą przyjaciółką, Oyre. Bardzo dziwne rzeczy chodzą mi po głowie, kiedy tak leżę. Ty i Vry… Wiem, co o mnie myślicie. Obie jesteście dobre, a jakże inne… Vry taka niepewna siebie, ty zawsze taka pewna…
— Bierzesz to wszystko na opak.
— Tak. nigdy nie byłam zbyt mądra. Ludzie zawodzą się nawzajem w najokropniejszy sposób, prawda? Mam nadzieję, że nie zawiodę dziecka. Zawiodłam twojego ojca, wiem. A teraz ten łajdak mnie zawiódł… Nie mogę uwierzyć, że go nie ma przy mnie, akurat tej nocy ze wszystkich.
Ponownie stuknęła okiennica piętro niżej. Obie jednocześnie skuliły się. Oyre położyła dłoń na wydętym brzuchu przyjaciółki.
— Jestem pewna, że nie odszedł z Shay Tal, jeśli to cię trapi. Dol wsparła się na łokciach, odwracając twarz do Oyre.
— Czasami — powiedziała — nie mogę znieść własnych uczuć… ten ból to nic w porównaniu z nimi. Wiem, że nawet w połowie jej nie dorównuję. Jednak to ja powiedziałam „tak” y a ona powiedziała „nie” i to się liczy. Ja zawsze mówiłam „tak”, a nie ma go przy mnie… Myślę, że on mnie nigdy nie kochał…
Nagle rozszlochała się gwałtownie, łzy popłynęły jej ciurkiem z oczu. Oyre widziała, jak połyskują w migotliwej łunie, kiedy Dol obróciła się, by wtulić twarz w bujną pierś przyjaciółki. Wiatr zawył posępnie i znowu huknął okiennicą.
— Pozwól mi posłać niewolnicę po Mamę Bikinkę, kochanie — rzekła Oyre. Mama Bikinka przejęła obowiązki położnej, od kiedy matka Dol zniedołężniała.
— Nie, jeszcze nie.
Stopniowo łzy jej przestały płynąć. Westchnęła głęboko.
— Czasu dość. Dość czasu na wszystko.
Oyre wstała, owinęła się szczelnie płaszczem i boso poszła umocować Okiennicę. Uderzył ją w twarz wilgotny wiatr, potężnie dmący z południa, i chciwie odetchnęła pełną piersią. Wiatr przyniósł odwieczny głos embruddockich gęsi, które znalazły schronienie pod żywopłotem.