— A czemu ja bronię swej samotności? — zapytała nocy. Zakładając rygiel poczuła gorzkawy swąd spalenizny. Budynek w sąsiedztwie wciąż kopcił, przypominając o powszechnym szaleństwie dnia. Kiedy wróciła do obskurnej izby. Dol siedziała na łóżku, ocierając sobie twarz. 9
— Lepiej sprowadź Mamę Bikinkę, Oyre. Przyszły lord Embruddocku dobija się na świat.
Oyre pocałowała ją w policzek. Twarze obu kobiet były blade, oczy szeroko otwarte.
— On wróci niebawem. Mężczyźni są tacy… nieodpowiedzialni.
Wiatr stukający w okiennicę Oyre przybywał z daleka i daleka czekała go droga do wapiennych grzbietów Quzint. Miejsce jego narodzin znajdowało się ponad niezgłębionymi toniami morza, które przyszli żeglarze nazwą Gorejącym, Sunął wzdłuż równika na zachód, nabierając prędkości i wilgoci, aż wpadłszy na wielką zaporę Wschodniej Tarczy Kampannlat, Nktryhk, rozdzielił się na dwa wichry.
Północny prąd powietrza zahulał nad zatoką Chalce i wyczerpał siły topiąc wiosenne-przymrozki Sibornalu. Południowy prąd powietrza opłynął przylądki Vallgos, najpierw Morzem Bułackim, a potem północno-wschodnim rejonem Morza Orłów, by owiać zapachem ryb niziny pomiędzy Keevasien i Ottassol. Huczał po pustkowiach, które pewnego dnia będą wspaniałą krainą Borlien, wzdychał nad Oldorando, stukając do okna Oyre. Poleciał dalej w swoją drogę, nie czekając na pierwsze krzyki syna Aoza Roona. Ten ciepły prąd powietrza niósł ze sobą ptaki, owady, zarodniki, pyłek kwiatowy i mikroorganizmy. Żył na świecie parę godzin i niewiele dłużej w pamięci ludzi, mimo to odegrał swą rolę w burzeniu starego porządku rzeczy.
Po drodze przyniósł odrobinę nadziei podupadłemu na duchu człowiekowi siedzącemu w konarach drzewa. Drzewo to rosło na wyspie, pośrodku bystrzyny, która powoli przeradzała się w potężny dopływ rzeki Takissy. Człowiek miał zranioną nogę i cierpiąc tkwił w bezpiecznym dla siebie miejscu.
Pod drzewem przykucnął wielki samiec fagor. Być może, wyczekiwał okazji do ataku. Tak czy owak siedział zastygły w bezruchu, strzepując jedynie co jakiś czasu uchem. Jego krak przysiadł na gałęzi drzewa, jak najdalej od rannego człowieka.
Człowieka i fagora, na wpół utopionych, wyrzuciła tu woda. Pierwszy z nich wlazł na drzewo, gdyż było to jedyne bezpieczne miejsce dla kogoś w jego stanie. Trzymał się pnia drzewa, gdy dmuchał wiatr. Wiatr był zbyt ciepły dla fagora. Wreszcie fagor drgnął, szybko wstał i ani razu nie obejrzawszy się za siebie odszedł klucząc ostrożnie między głazami, które zawalały całą niemal powierzchnię wąskiej wyspy. Krak, wyciągnąwszy szyję, przez jakiś czas śledził go wzrokiem, po czym rozpostarł skrzydła i pofrunął za swym żywicielem.
Gdybym tak złapał i zabił to ptaszysko — myślał człowiek — byłoby to już jakieś zwycięstwo… i byłoby coś na ząb. Aoz Roon miał jednak bardziej palące problemy niż głód. Najpierw musiał zwyciężyć fagora. Spod osłony liści patrzył o świcie na brzeg rzeki, z którego został zmyty. Tam, na podmokłym gruncie, stały cztery fagory, każdy z krakiem na ramieniu, czy też leniwie kołującym mu nad głową; jeden trzymał kaidawa za grzywę. Sterczeli tam od wielu godzin, niemal bez ruchu, z oczyma utkwionymi w wyspę. W bezpiecznej od nich odległości kręcił się na skraju-wody Kurd. Pies był niespokojny, to przysiadał i skowyczał, to truchtał tam i z powrotem, przepatrując ciemne wiry.
Przygryzając z bólu dolną wargę Aoz Roon usiłował przesunąć się dalej na konarze, aby śledzić odejście bliższego przeciwnika. Ten szedł powoli. Ponieważ na wyspie nie było dokąd pójść, Aoz Roon sądził, że łotr po prostu zrobi kółko i wróci; gdyby był w lepszej formie, przygotowałby mu jakąś niemiłą niespodziankę na powitanie. Spojrzał zezem w niebo. Freyr wyplątywał się z zasieków drzew, najwyraźniej bez szwanku po przejściach dnia wczorajszego. Bataliksa zdążyła już wzejść i kryła się za chmurą. Miał wielką ochotę przysnąć sobie, ale nie śmiał. Fagor zapewne odczuwał tę samą potrzebę. Łajdaka nie było ani widać, ani słychać. Jedynym słyszalnym odgłosem było niezmordowane bulgotanie wody rwącej na południe. Zimnej jak lód — co Aoz Roon pamiętał doskonale. Jego wróg odchoruje tę kąpiel.
Ani chybi coś knuje. Mimo bólu Aoza Roona korciło, żeby zleźć z drzewa na zwiady. Podjąwszy decyzję odczekał chwilę, zbierając siły. I drapiąc się.
Ruch sprawiał mu trudności. Członki miał zesztywniałe. Ogromne czarne futro wciąż było ciężkie od wody. Najbardziej dokuczała mu lewa noga, boleśnie obrzmiała i twarda, unieruchomiona w kolanie. Mimo to jakoś zjechał, a pod koniec zleciał z drzewa na ziemię. Leżał wijąc się z bólu i łapiąc oddech, niezdolny się podnieść, w każdej chwili oczekując podstępnego ataku fagora i śmierci. Z brzegu nawoływały fagory obserwujące jego poczynania Jęcz ich głosy, nie tak donośne jak głos człowieka, ledwo docierały zza rwącej wody. Zawył też Kurd.
Aoz Roon stanął na nogi. Nad brzegiem spienionej toni znalazł odarty z gałązek konar, którym podparł się niczym kulą. Lęk, zimno, słabość, wszystko zakotłowało się w nim jak wiry powodzi, omal go nie przewracając. Czuł, że własne ciało mu ciąży, zziębnięte a rozpalone. Drapiąc się z szeroko otwartymi ustami, z rozpaczą toczył okiem wokoło, wypatrując napastnika. Nigdzie nie było widać fagora.
— I tak cię załatwię, gnoju, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu… Jeszcze jestem lordem Embruddocku…
Pokuśtykał, kryjąc się za stertami kamieni zawalających środek wyspy, niewidoczny dla czatujących na brzegu fagorów. Skalny rumosz i skąpa trawa po prawej stronie schodziły w toń, której zdradliwe gładzie biegły pod daleki drugi brzeg. Mgły jednały się z wodą wełnami nad jej marmurową taflą.
Rachityczne młodziutkie i starsze drzewa dzieliły z nim los rozbitka na tym niby wraku, niektóre jak maszty, złamane pod ciosami głazów toczonych falami poprzednich powodzi. To pobojowisko żywiołów miało w najszerszym miejscu nie więcej niż dwanaście metrów, za to długością — niczym wystający grzbiet jakiejś wielkiej podwodnej istoty — dzieliło nurt dalej, niż sięgał wzrok.
Jak zraniony niedźwiedź kuśtykał Aoz Roon na ten rozpaczliwy rekonesans, ostrożnie posuwając się samym skrajem wody, aby zachować jak największy dystans pomiędzy sobą a zaczajonym gdzieś fagorem.
Z kępy paproci tuż przed nim szusnął jeleń z uniesionym łbem, z ogniem w oku. Aoz Roon stanął jak wryty; byk chlupnął w fale i po chwili nad powierzchnią toni sterczał tylko rdzawy łeb, dźwigający wieniec o trójgrotowych koronach. Z żałosnym rykiem byk zdał swoje potężne ciało na łaskę jeszcze większej potęgi wód, które poniosły go szerokim łukiem. Wydawało się, że nie zdoła osiągnąć drugiego brzegu, gdy w tumanach mgły znikał Aozowi Roonowi z oczu, wciąż dzielnie płynąc.
Przełażąc po jakimś czasie przez zwalony pień Aoz Roon znów ujrzał kraka. Ptak przyglądał mu się diamentowym okiem bazyliszka z wysokości krytego darnią i kamieniami dachu jakiejś chaty. Chata miała ściany ze skalnych ciosów; gruby żwir w stertach, paprocie i koślawe drzewka usiłowały przeobrazić ją w twór przyrody. Aoz Roon zaszedł kołem od frontu, pewien, że w środku siedzi fagor. Grunt opadał i woda kłębiła się o trzy stopy od progu. W tym miejscu wyspa tonęła. Wynurzała się parę metrów dalej w górę nurtu, podejmując wyznaczony kurs jak wąska łódź z ładunkiem nikomu niepotrzebnych kamieni. Obie części dzielił wir wody najwyżej po kolana. Człowiek-niedźwiedź mógł przejść w bród na drugą stronę, gdzie będzie bezpieczny. Fagor z właściwym jego rasie wodowstrętem przenigdy za nim nie polezie.