Выбрать главу

Ziąb nurtu niczym zęby aligatora przenikał kości. Słaniając się i głośno jęcząc Aoz Roon dobrnął do drugiej wyspy. Upadł. Nie wstawał, tylko gramolił się po kamieniach, wykręcając szyję, aby nie tracić chaty z oczu. Wróg musiał być w chacie — chory, ranny, tak jak i on. Dźwignął się wreszcie na nogi i łażąc po wyspie szukał czegoś jak ogłupiały, a nie znalazłszy wyciął nożem dwie mocne żerdzie. Z wetkniętymi pod pachę żerdziami wpakował się z powrotem w lodowaty nurt, kuśtykając z pomocą swego szczudła. Wzrok miał utkwiony w drzwiach chaty. U progu przemknął mu nad głową cień. Pikujący z góry krak rozorał mu skroń haczykowatym dziobem. Puściwszy żerdzie i szczudło machnął nożem w powietrzu. Nurkującemu po raz drugi krakowi rozpłatał pierś. Ptak w kalekim przechyle wylądował na kłodzie, siejąc pióra skropione czerwoną krwią.

Aoz Roon dowlókł się do drzwi i fachowo zaparł żerdzie, jedną pod klamkę, drugą pod górny zawias. Drzwi zatrzasnęły się natychmiast. Potem rozległo się łomotanie i ryk usiłującego wywalić je fagora. Żerdzie nie puściły. Aoz Roon podniósł szczudło. Już miał wracać na swoją wysepkę, gdy jego spojrzenie padło na kraka. Brocząc krwią z piersi ptak przeskakiwał z nogi na nogę. Aoz Roon wziął zamach szczudłem i silnym ciosem dobił ptaszysko. Z krakiem pod pachą po raz trzeci zanurzył nogi w lodowatej wodzie. Po drugiej stronie klapnął na ziemię, żeby masażem przywrócić w nich trochę czucia. Przeklinał ból w kościach. Łomotanie do drzwi chaty nie ustawało. Prędzej czy później któraś z żerdzi puści ale na razie fagor był unieszkodliwiony, a lord Embruddocku triumfował.

Z krakiem w garści wpełznął między dwa pochylone razem drzewa, ściągając zewsząd kamienie dla osłony. Ogarniały go fale słabości. Zapadł w sen, z twarzą wtuloną w pierze na nie ostygłej jeszcze ptasiej piersi. Obudził się zziębnięty i zdrętwiały. Freyr tonął w złotej mgle nisko na zachodnim nieboskłonie. Przekręciwszy się w swej kolibie Aoz Roon mógł obserwować pobliski brzeg. Fagory tkwiły na posterunku. Za ich plecami widział skarpę i nawet miejsce, gdzie padł Elin Tal. Za tym wszystkim wielki strażnik pławił się we mgle. Ani śladu Kurda na brzegu.

Noga jakby mniej go bolała. Wlokąc martwego ptaka wypełznął z kryjówki i dźwignął się z ziemi. Fagor czekał o parę zaledwie metrów, po drugiej stronie przesmyku. Za fagorem widać było nie naruszone drzwi chaty. W dachu ziała wybita dziura, zwalone na bok kamienie wskazywały drogę ucieczki fagora. Parsknąwszy fagor obrócił głowę w jedną stronę. potem w drugą, błyskając w słońcu rogami podczas tego zagadkowego gestu. Z sierścią zbitą w kołtun po niedawnej kąpieli w rzece, przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Gdy tylko człowiek cały wystawił się na cel, rzucił prymitywną włócznią. Nazbyt odrętwiały Aoz Roon nawet nie uchylił głowy, ale włócznia minęła go z daleka. Zobaczył, że to jedna z żerdzi, jakie wyciął do zaklinowania drzwi chaty. Być może fagor zranił sobie ramię i dlatego spudłował tak haniebnie. Aoz Roon pogroził mu pięścią. Niebawem miała zapaść krótka noc. W naturalnym odruchu zapragnął rozniecić ognisko. Wziął się do roboty dziękując Wutrze za poprawę samopoczucia, chociaż wciąż odczuwał dziwne mdłości. Na pewno z głodu — rzekł sobie, a jedzenie będzie miał, gdy tylko rozpali ogień. Nazbierał chrustu i spróchniałego drewna i osłoniwszy wybrane miejsce kamieniami, zaczął wprawnie kręcić patykiem w dłoniach, jak dobry krześnik. Zatliła się hubka. Stał się zwykły cud i buchnął płomyczek. Surowe rysy twarzy Aoza Roona złagodniały nieco, kiedy patrzył w dół na żar pomiędzy swymi dłońmi. Fagor przyglądał mu się nieporuszony z odległości paru kroków.

— Zynu Freyra, ty grzejesz się zobie — zawołał.

Podnosząc wzrok Aoz Roon ujrzał jedynie sylwetkę wroga, zarysowaną na tle złotego nieba o zachodzie.

— Ano grzeję się, a co więcej, zaraz sobie upiekę i zeżrę twojego kraka, śmierduchu.

— Ty daj krak mój kawałek.

— Wody opadną za dzień czy dwa. Wtedy obaj możemy wracać do domu. Na razie siedź tam, gdzie siedzisz.

Fagor miał twardą wymowę. Odrzekł coś, lecz Aoz Roon nie zrozumiał. Siedział przy swym ognisku, spozierając ponad ciemną wodą na przeciwnika, którego sylwetka zlewała się już z konturami drzew i wzgórz, czarnych na tle zachodzącego słońca. Siedział i drapał się pod futrem, i kiwał w przód i w tył.

— Ty, Zynu Freyra, jezdeź złaby i umrzesz w nocy.

Miał trudności z wymową syczących głosek, brzmiały jak twarde „z”.

— Złaby? Niech ci będzie, że jezdem złaby, ale umrę lordem Embruddocku, a ty zasrańcem.

Zawołał parę razy na Kurda, ale pies nie odpowiadał. Przy ziemi było zbyt ciemno, aby zobaczyć, czy grupka fagorów nadal czatuje na brzegu rzeki. Cały świat zapadał się w nocy, zostawiając po sobie chaos tajemniczych cieni. Słabość rodziła w Aozie Roonie lęk i wrażenie, że fagor gotuje się do skoku i zaraz przesadzi dzielącą ich wodę. Pogroził mu pięścią.

— Nie właź na moją ziemię, a ja nie wlezę na twoją. Samo wygłoszenie tych słów go wyczerpało. Przycisnął dłonie do oczu i dyszał, jak zwykł dyszeć Kurd po skończonych łowach. Fagor milczał przez dłuższą chwilę, jakby ważył w myślach propozycję człowieka, w końcu postanawiając ją odrzucić. Uczynił to bez żadnego gestu, mówiąc:

— My żyjemy i my umieramy na tej zamej ziemi, na tej zamej ziemi. Dlatego muzimy walczyć.

Słowa doleciały przez wodę do Aoza Roona. Nie mógł doszukać się w nich sensu. Pamiętał tylko, jak krzyczał do Shay Tal, że przeżyją dzięki jedności. Teraz wszystko mu się plątało. To cała ona, nigdy jej nie ma, kiedy jest potrzebna.

Obróciwszy się do ogniska przyklęknął, dorzucił gałęzi i przystąpił do krwawego dzieła ćwiartowania ptaka. Wyrwane udo ze zwisającymi ścięgnami nadział na patyk. Zanim umieścił je nad ogniem, poczuł we wszystkich kościach katusze niedawnej wysypki na ciele, jakby to jego szkielet był w ognisku. Mdłości podeszły mu do gardła. Nagle na samą myśl o jedzeniu zrobiło mu się niedobrze.

Powstał chwiejnie z ziemi, wdepnął w ognisko, zabrnął w wodę, z krzykiem zakręcił się w kółko, wznosząc zakrwawione ptasie udo do nieba. Woda huczała. Zdawało mu się, że rzeka stoi w miejscu, że wyspa jak wąskie czółno pruje toń jeziora, a on nie jest w stanie powstrzymać biegu czółna po jeziorze, które ciągnie się bez końca w głąb ogromnej jaskini ciemności. Gardziel jaskini połknęła Aoza Roona.

— Masz gorączkę kości — rzekł fagor. Nazywał się Yhamm-Whrrmar. Nie był wojownikiem. Należał do wędrownych drwali i grzybiarzy. Skradziono im kaidawy. Kiedy dwaj Synowie Freyra napatoczyli się ich gromadce, fagory spełniły po prostu swój święty obowiązek, co dla Yhamma-Whrrmara skończyło się pewnymi kłopotami.

Siły wyższe rzuciły grzybiarzy na zachód. Podążając w przeciwnym kierunku szlakami pomyślnych oktaw śródpowietrznych, od napotkanych podobnych sobie hołyszów usłyszeli o pochodzie wielkiej krucjaty, która niszczy wszystko na swej drodze. Zaniepokojeni tym grzybiarze nie przerwali wprawdzie wędrówki w poszukiwaniu chłodniejszych terenów, zboczyli jednak w długą dolinę, gdzie oktawy śródpowietrzne przestały im sprzyjać. Nadeszły powodzie, więc musieli kluczyć. Niepomyślność i niepewność zagnieździły się w ich toniach.

Yhamm-Whrrmar stał nieruchomo na brzegu rozlewiska, czekając na śmierć Freyra, siewcy zła. Ciemności niosły ukojenie. Poruszył się i rozmasował obolałe ramię. Cieszył się z nadejścia nocy. Wróg jego bez życia leżał opodal na kupie kamieni. Z tej strony nie będzie już więcej kłopotów. Ostatecznie, choć to dokuczliwa plaga. Synowie Freyra zasługiwali na litość: w końcu sama obecność rasy ancipitalnej porażała ich wszystkich słabością. Zwykła sprawiedliwość. Yhamm-Whrrmar stał jak posąg, nie licząc godzin.