— Jesteś złaby i umrzesz — zawołał.
Lecz on również czuł w sobie złe śródpowietrze. Podrapał kark zdrową ręką i rozejrzał się po ogromnych przestworzach mroku. Ciemności już ustępowały. Gdzieś na wschodzie Bataliksa, ta dzielna amazonka Bataliksa, matka rasy ancipitalnej, rozsyłała już blade wici o swoim powrocie. Yhamm-Whrrmar wszedł do chaty i pod rozwalonym dachem legł na ziemi, zamykając karmazynowe oczy; spał bez ruchu i bez sennych marzeń.
Ponad bezmiar wód zakradła się nikła łuna zwiastująca wschód Bataliksy. Wiele jeszcze razy wschodzić miała Bataliksa, zanim opadną fale powodzi, bowiem fale te czerpały soki z kolosalnych zasobów wód w rezerwuarach dalekiego Nktryhku. Nadejdzie czas, kiedy fale wyżłobią sobie regularne koryto rzeki. Jeszcze później przesuną się masy ziemi i skierują rzekę gdzie indziej. W odległym wciąż o wiele stuleci apogeum Freyrowej chwały kraina ta wyschnie i powstałą z niej pustynię Madurę będą przemierzać ludy z nie narodzonej jeszcze przyszłości.
Kiedy tak sobie spali, człowiek i fagor, żadnemu się nawet nie śniło, że fale będą obmywać lichy spłachetek ich wyspy przez całą przyszłą epokę. Była to chwilowa powódź, ale ta chwila trwać miała dwieście lat Bataliksy.
XIII. WIDOK Z PÓŁROONÓWKI
W Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej doskonale znano termin „gorączka kości”. Stanowiła element mechanizmu choroby wywołanej przez wirusa, którego uczone rody na „Avernusie” znały pod nazwą wirusa helikoidalnego, i lepiej rozumiały jego działanie niż ci, którzy zarażeni nim cierpieli i marli na planecie w dole.
Badania w dziedzinie mikrobiologii helikońskiej były tak dalece zaawansowane, że Ziemianie wiedzieli już o dwukrotnym ujawnianiu się wirusa w ciągu 1825 lat każdego wielkiego roku Helikonii. Wprawdzie Helikończykom mogło wydawać się inaczej, ale ujawnienia te nie zachodziły przypadkowo. Występowały niezmiennie w okresie dwudziestu zaćmień, zwiastujących początek prawdziwej wiosny, i po raz drugi w okresie sześciu lub siedmiu zaćmień pod koniec Wielkiego Roku. Równoczesne zaćmieniom klimatyczne zmiany działały jak wyzwalacie dwóch faz wirusowej hiperaktywności, z których jedna stanowiła niejako lustrzane odbicie drugiej, o skutkach równie zabójczych, mimo że całkowicie odmiennych w odmiennych okresach.
Dla mieszkańców planety w dole obie te plagi uchodziły za odrębne zjawiska. Szalały w odstępie ponad pięciu małych stuleci helikońskich (to znaczy nieco ponad siedmiu stuleci ziemskich). Toteż i nazwy miały odrębne, „gorączka kości” i „tłusta śmierć”.
Chorobowa rzeka wirusów jak niepowstrzymana powódź zmieniała dzieje tych wszystkich, których ziemiami popłynęła. Jednakże pojedynczy wirus, niczym pojedyncza kropla wody, nie wyglądał imponująco. Żeby mogło go zobaczyć ludzkie oko, helikoidalny wirus musiałby zostać powiększony dziesięć tysięcy razy. Jego wielkość wynosiła dziewięćdziesiąt siedem milimikronów. Składał się z cząsteczki RNA w dwudziestościennej osłonie zbudowanej z lipidów i białek, i pod wieloma względami przypominał pleomorficznego helikoidalnego wirusa wywołującego wygasłą ziemską chorobę zwaną świnką.
I uczeni na „Avernusie”, i obserwatorzy Helikonii z dalekiej Ziemi zdawali sobie sprawę, jaką rolę odgrywa ten zabójczy wirus. Niczym starożytny hinduski bóg Siwa, wirus uosabiał ancipitalne żywioły zagłady i odrodzenia. Zabijał, a jego śladem szło życie. Swą obecnością na planecie helikoidalny wirus zapewniał ciągłość życia obu rasom — ludzkiej i fagorzej. Z powodu jego obecności żaden osobnik z Ziemi nie mógł postawić stopy na Helikonii, chyba że za cenę życia. Helikonią władał wirus helikoidalny, stanowiąc sanitarny kordon wokół planety.
Jak dotąd gorączka kości nie dotarła do Embruddocku. Nadciągała jednak tak samo nieubłaganie, jak krucjata młodego kzahhna Hrr-Brahla Yprta. Uczone głowy z „Avernusa” zadawały sobie pytanie, co uderzy pierwsze.
Inne pytania zaprzątały mieszkańców Embruddocku. Mężczyźni u szczytu chwiejnej hierarchii łamali sobie głowy, jak dojść do władzy i jak ją potem utrzymać. Na szczęście dla losów ludzkości nigdy nie znaleziono ostatecznej odpowiedzi na to pytanie. Ale Tanth Ein i Faralin Ferd, chłopy pazerne i samolubne, nie interesowali się teoretyczną stroną tego zagadnienia. Czas mijał, nieobecność Aoza Roona przedłużyła się do ponad pół roku i nadszedł nowy rok — złowróżbny rok dwudziesty szósty wedle nowego kalendarza — a dwaj namiestnicy rządzili wszystkim w myśl zasady „aby do jutra”. To im odpowiadało.
Mniej odpowiadało to Raynilowi Layanowi. Z jego zdaniem coraz bardziej liczyli się zarówno obaj regenci, jak i starsi rady. Raynil Layan widział potrzebę zaprowadzenia w Oldorando nowego ładu”, który wyniósłby go do władzy poniekąd bez użycia siły, co mu najbardziej odpowiadało. Niby to pod naciskiem kupców on, Raynil Layan, wybije pieniądz, którym zastąpi stary jak świat handel wymienny. Odtąd nic w Oldorando nie będzie za darmo.
Za chleb płacimy pieniądzem Raynila Layana.
Zadowoleni, że dostaną swoją działkę, Tanth Ein i Faralin Ferd przyklasnęli propozycji. Miasto rozrastało się z dnia na dzień. Nie dało się dłużej ograniczać handlu do przedmieść, handel był już centrum życia i żył w centrum. I można go było opodatkować zgodnie z nowatorskim pomysłem Raynila Layana.
— Nie godzi się płacić za żarcie. Powinno być za darmo, jak powietrze.
— Przecież mają nam dać pieniądze na kupno jedzenia.
— Coś mi tu śmierdzi. Raynil Layan się obłowi — rzekł Dathka.
On i drugi lord Zachodniego Stepu szli spacerkiem w kierunku wieży Oyre, po drodze dokonując inspekcji podległych im rewirów. Rewiry rozrastały się wraz z Oldorandem. Wszędzie widać było nowe twarze.
Uczeni starcy z rady szacowali — biadając nad tym co niemiara — że rodowici mieszkańcy stanowią nieco ponad jedną czwartą ludności. Reszta to obcy, wielu tylko przejazdem. Oldorando leżało na skrzyżowaniu kontynentalnych szlaków, które właśnie zaczynały ożywać. Tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu widniały szczere pola, teraz urządzono pola namiotowe i stawiano chaty. Niektóre zmiany sięgały głębiej. Dawna łowiecka reguła, surowa i sybarycka na przemian, skończyła się z dnia na dzień. Mustangi Laintala Aya i Dathki karmili niewolnicy. Zwierzyny było jak na lekarstwo, kołatki zniknęły, a koczownicy dostarczali bydło, zwiastujące bardziej osiadły tryb życia.
Uroki targowiska zniszczyły więź łowieckiej drużyny. Ci, których żywiołem w czasach Aoza Roona było uganianie się z wichrem w zawody po nowo odkrytej prerii, obecnie poprzestawali na szlifowaniu bruków, najmując się za kramarzy albo stajennych, rzezimieszków lub alfonsów.
Lordowie Zachodniego Stepu odpowiadali dziś za porządek w rozrastającej się dzielnicy miasta na zachodnim brzegu Voralu. Mieli do pomocy szeryfów. Biegli w murarce niewolnicy z południa wznosili dla nich wieżę mieszkalną. W brassimipach założono łomy kamienia. Nowa wieża, naśladująca kształtem stare, miała się wznosić na trzy piętra i górować nad namiotami tych, których lordowie próbowali utrzymać w ryzach.
Po sprawdzeniu dziennego postępu robót i wymianie żartów z nadzorcą, Laintal Ay i Dathka podążyli ku staremu miastu, przepychając się w ciżbie pielgrzymów. Tutejsze budy przygotowane były do obsługi tego rodzaju wędrowców. Każdy kram miał wydany przez urząd Laintala Aya patent, którego numer widniał na szyldzie. Napływała kolejna fala pielgrzymów. Laintal Ay zszedł im z drogi, opierając się plecami o świeżo postawioną płócienną ścianę. Pięta zawisła mu w powietrzu, obsunął się i wylądował na dnie dołu ukrytego za płóciennym parawanem. Dobył miecza. Trzej bladzi młodzieńcy z obnażonymi torsami patrzyli na niego przerażeni, gdy obrócił się do nich z mieczem w dłoni. Dol był głęboki po pas, wielkości małej izby. Młodzieńcy mieli na środku czoła namalowane oko. Zza rogu płóciennej ściany wyszedł Dathka i zajrzał do wykopu, rozbawiony tym, co spotkało przyjaciela.