Początkowo Nataniel zastanawiał się, jakim sposobem one się tutaj dostały, wkrótce jednak dostrzegł, że lodowiec stanowiący rodzaj dachu nad przestrzenią, którą otworzyła jasna woda, stopił się i w górze powstało przejście.
– Wyciągnijcie go na światło! – wrzasnął, starając się przekrzyczeć zgiełk.
Wciąż docierał do niego krzyk Tengela:
– Nie! Nie, nie zrobiłem wam nic złego! Puśćcie mnie! Wynoście się! Puśćcie!
Sądząc po odgłosach był jednak ciągnięty ku światłu. Nataniel zawrócił i również powlókł się w stronę otworu w górskiej ścianie. Istniało tyle małych korytarzyków, że nie potrzebowali go mijać, by wyjść na zewnątrz.
Ponad jazgotem i ujadaniem bestii unosił się żałosny głos Tan-ghila:
– To nie była moja wina… Ja nie mogłem nic na to poradzić… Staliście mi na drodze… przeszkadzaliście… kiedy miałem… Au, do diabła, czy wy macie źle w głowach? Miałem odwiedzić waszego pana… żeby mieć was przy sobie… Nie doszedłem przecież do celu… Bo wy staliście mi w drodze… Musiałem przecież… Auuu! Nie, nie, moja peleryna! Nie!
Nataniel miał szczerą nadzieję, że Tengel Zły jest zbyt udręczony, żeby zdobyć się na wysłanie kolejnego obłoku trującej pary i osłabić te tak Natanielowi pomocne zwierzęta.
– To oczywiste! – darł się Tan-ghil. – To oczywiste, że musiałem… Nie, co wy mi robicie? Czyście wy poszalały? Musiałem was zesłać do Otchłani, to nie była moja wina! Musiałem odnaleźć waszego władcę, czy wy tego nie pojmujecie, głupie wypierdki?
Nataniel wytężał siły, by wlec się dalej, ale śmiertelne znużenie i trudny do zniesienia ból paraliżowały jego ciało. Przez chwilę zastanawiał się, kim też jest ów władca piekielnych psów, ale dowiedział się tego wkrótce, bo oszalały Tengel wciąż wykrzykiwał wyjaśnienia:
– Wy jednak byłyście niewdzięczne! Nie chciałyście iść ze mną, jako neutralne… Au, przestańcie mnie gryźć! Skończcie już z tym, wystarczy!
Akurat w tym momencie Nataniel okrążył wystający narożnik i oślepiło go jasne światło.
Był prawie na zewnątrz.
Doznał szoku, widząc, co się stało.
Poprzednim razem woda Shiry otworzyła tylko ściany, a nieco później tworzący dach lodowiec stopniał. Teraz wszystko tonęło w słonecznym blasku, którego nic już nie przesłaniało. Ukazało się to, co przedtem stanowiło grotę z ziemi i kamieni, poczerniałą od wody wiecznie spływającej z lodowca.
To, co teraz rozciągało się przed nim, było tą samą grotą, przy której płynął rwący strumień. Okolica jednak została gruntownie odmieniona. Ziemię pokrywał dywan soczystej trawy, tu i ówdzie przetykany wielkimi plamami złotych rozchodników, małe górskie pięciorniki dzieliły się miejscem z górskimi fiołkami, białe i różowe wrzosy przerastane mchami i jakieś delikatne kwiatki kołysały się w pobliżu strumienia. Nieco wyżej w trawie jaśniały goryczki, liliowe na przemian z jaskrawoniebieskimi, noszącymi też nazwę śniegowych dzwonków albo „Chrystusowych łez” obok nich błękitne dzwoneczki i ogniście żółte skalnice.
A najwyżej, przy samej granicy lodu, chwiały się białe i różowe kwiaty dębików, w Norwegii znanych jako reniferowe różyczki, gdzieniegdzie widać też było bladożółte jaskry lodnikowe.
Nataniel, rzecz jasna, nie zdążył tego wszystkiego dokładnie zobaczyć, bo zbyt był pochłonięty dużo mniej przyjemnymi sprawami. Ale uroda wiosny rzucała się w oczy, ujawniona dzięki działaniu jasnej wody.
Jasna woda była w stanie dokonać wiele.
Nasuwała się też myśl o ekologii. O równowadze w naturze. Nie można jej bezkarnie naruszać!
A więc Nataniel znalazł się nareszcie na wolnym powietrzu, jeśli tak można powiedzieć. Cudowna swoboda! Pozwolił sobie głęboko, bardzo głęboko odetchnąć, czynił to wielokrotnie, koncentrując się ponownie na swoim zadaniu.
Przed sobą miał wielkie bestie, gryzące i szarpiące małego potwora, który co prawda nie mógł zostać poważnie zraniony, ale nie umiał też się uwolnić, bo nie chciał za nic wypuścić z dłoni ciężkiego i nieporęcznego naczynia.
Nataniel nie potrafił się opanować; przyglądając się tej szamotaninie, nieoczekiwanie wybuchnął serdecznym śmiechem, jakby sam nie miał żadnych kłopotów.
Potężny Tan-ghil został, najłagodniej mówiąc, pozbawiony swojej peleryny. Tak naprawdę to nie miał na sobie nawet najmniejszego gałganka. Po prostu gołe ciało. I, mój Boże, cóż to za ciało!
To najnędzniejszy stwór, jakiego Nataniel kiedykolwiek widział. Tengel trzymał amforę z wodą zła tak, by osłonić swoje tak zwane najszlachetniejsze miejsce, wyglądało na to, że bliski jest paniki, a mimo to cała scena sprawiała niezwykle komiczne wrażenie. Przypominające pająka małe zdeformowane ciało o cieniutkich kończynach, z zapadniętą klatką piersiową, a pod nią obwisły starczy brzuch. Skóra chorobliwie szara ze starości i palce niby szpony.
Nie było nic demonicznego w tym krótkonogim pomarszczonym starcu, który biegł na palcach, by unikać dotyku trawy wyrosłej tu za sprawą jasnej wody.
Nic wymagającego szacunku, nic budzącego grozę.
Tengel Zły czuł się bardzo źle w tej tak fatalnej sytuacji.
Nataniel opanował się. Teraz widział, że jeśli ta mała, straszna pokraka zdobędzie przewagę, to psy piekielne znajdą się w poważnych tarapatach. Zdawał też sobie sprawę, że w tej chwili Tengel Zły jest znacznie bardziej niebezpieczny niż kiedykolwiek przedtem, utracił bowiem nie tylko ubranie, lecz także godność. Dał zatem gestem znak zwierzętom, by się wycofały, że on przejmie inicjatywę.
Na podziękowanie zareagowały pomrukiem zadowolenia i umknęły pod osłonę lodowca. Tam czekały na rozwój wypadków, dwa przerażające stwory z królestwa, którego nikt na ziemi nie znał. Łapy miały potężne jak kłody drewna, skudloną sierść i łby tak groteskowe, że zwyczajne psy czułyby się obrażone, gdyby je z nimi porównano. Wyraźnie rysujące się na tle błękitnego nieba, stały jakby na straży ludzkiego świata.
Tengel Zły krzyknął do nich:
– Dlaczego nie służycie mnie, władcy świata? Dlaczego służycie temu nędznikowi, mojemu zabłąkanemu potomkowi? Co on dobrego dla was zrobił? Nic! Gdy tymczasem pod moją komendą możecie sobie rozszarpać tylu ludzi, ile tylko zechcecie! Bo teraz ja przejąłem panowanie nad światem.
Nataniel odpowiedział spokojnie:
One nie służą nikomu, zły Tan-ghilu. To wolne istoty, mieszkańcy Kosmosu, a ty zepchnąłeś je do upokarzającej egzystencji w Wielkiej Otchłani. Tak się złożyło, że to my je uwolniliśmy. Jestem im głęboko wdzięczny, że teraz przyszły mi z pomocą.
Dwa potężne łby zwróciły się wolno ku Natanielowi, dwie pary połyskliwych zielonych oczu spojrzały na niego spokojnie i z dumą.
Ten człowiek przemawiał ich językiem, ten człowiek cenił ich godność.
Tan-ghil niczego nie pojmował. Pluł i parskał z wściekłości na ich nieposłuszeństwo, próbował przejść na drugą stronę niewielkiej kotlinki, ale wtedy jedna z bestii zerwała się ze swego miejsca i z warczeniem zagrodziła mu drogę. Drugie zwierzę stanęło za nim, a wejście do labiryntu zasłaniał Nataniel.
Tan-ghil zwrócił się przeciwko niemu. Bogactwo kwiatów nad strumieniem źle na niego działało, jego powykrzywiane stopy o szponiastych paznokciach bez szacunku kopały trawę, gdy szedł do skalnej płyty niedaleko strumyka.
Zwężonymi, złowieszczo połyskującymi oczkami przyglądał się Natanielowi, który, oparty o ścianę, głęboko wciągał powietrze.
– Słaby jesteś, jak widzę – zaskrzeczała paskuda z triumfem w głosie. – Co się stało z twoimi niezwykłymi zdolnościami? Masz podobno być wybranym?
– Radzę sobie znakomicie – odparł Nataniel spokojnie. – A jak ty dajesz sobie radę z tym gołym tyłkiem?