Nataniel nie mógł się za bardzo zbliżyć do amfory, żadna żywa istota nie mogła tego zrobić, zostałaby w tym samym momencie unicestwiona.
Jak dalece w gruncie rzeczy Tan-ghil ufał Natanielowi? Na ile stępiła się jego podejrzliwość? Czy naprawdę wyobrażał sobie, że Wybrany z Ludzi Lodu dał za wygraną, tak zupełnie nie stawiając żadnych warunków? A może uważał, że Nataniel nie jest groźny? Albo był tak bez reszty pochłonięty swoim naczyniem, że nie interesowało go nic więcej?
Odpowiedź przyszła natychmiast.
Groteskowa gęba zwróciła się do Nataniela. Wzrok wyrażał złośliwą radość.
– Ty nie masz już tej swojej przeklętej wody! Zgubiłeś ją po drodze?
A więc coś jednak wyczuwa, mimo wszystko.
– Tak – potwierdził Nataniel.
Domyślał się, że Shira trzyma się na razie w odpowiedniej odległości, by nie została odkryta. To przecież ona miała teraz jasną wodę w małej amforce, do której wlała zawartość przyniesionych przez Nataniela butelek.
Nastał brzask, robiło się coraz jaśniej. Dzień, który się budził, nie należał jednak do najpiękniejszych. Bure śniegowe chmury zasłaniały niebo, wiał lodowaty, przejmujący wiatr. Na ziemi leżała już cienka warstwa świeżego śniegu. Tylko ukwiecona łąka Shiry pozostała nietknięta, pogoda zdawała się nie mieć na nią wpływu.
Poprzez zasłonę wirujących płatków śniegu widać było szare zbocza lodowca.
Tan-ghil uderzył jeszcze raz i w świetle poranka ukazał się szklany korek! Stary machnął ręką na pozostałą część skorupy, zawył triumfalnie i gwałtownie wyciągnął korek.
W tym samym okamgnieniu ukazała się Shira. Jak strzała dopadła do naczynia jednocześnie z Natanielem, który rzucił się na Tan-ghila. Ten wrzasnął wściekle, a potem wył przejmująco, nie wypuszczając amfory z żelaznego uścisku. Nataniel przytrzymywał z całych sił jego ręce, przerażony, że jakaś kropla złej wody spadnie na ziemię. Obrzydliwy oddech bił mu prosto w twarz. Shira jednym błyskawicznym ruchem wylała zawartość swojej amfory do naczynia Tan-ghila.
Ten wrzeszczał w desperacji, straszliwie rozczarowany. Nataniel i Shira odskoczyli jak najdalej i to było najrozsądniejsze, co mogli uczynić, bo z dużego naczynia zaczęła się wydzielać jakaś czarnozielona ciecz, potwornie cuchnąca i wydająca tak straszliwy huk, że Nataniel musiał sobie zatkać uszy rękami.
Ale udało się! Udało! Zrobili to!
Nawet jedna kropla wody zła się nie wylała ani nie dostała Tengelowi Złemu.
– Uciekaj, Shiro! – wołał Nataniel. – Zniknij stąd jak najszybciej! Reszta należy do mnie. Muszę zrobić z nim koniec, chociaż teraz on nie jest już niebez…
Umilkł. Oboje zamarli.
Rozdzierający wrzask ucichł, brudna kloaczna ciecz pieniła się, powoli traciła ohydną barwę i stawała się czystą wodą, a para unosiła się w górę i znikała pośród płatków śniegu.
W kotlinie zrobiło się cicho.
A ponad nią, na skalnej półce, stała budząca grozę postać.
– Szklany korek – wyszeptał Nataniel. – Zapomnieliśmy o korku i on zdołał go polizać! Znikaj, Shiro! Natychmiast!
– Ty też! – krzyknęła.
– Ja nie mogę! Ja jestem żywym człowiekiem.
Kątem oka zobaczył, jak Shira rozpływa się w powietrzu. Słyszał jej cichą skargę, że musi go tu zostawić samego z tym potworem, który się właśnie objawił.
Nataniel nie miał odwagi oddychać. Mniej więcej pięć metrów ponad nim stał młody mężczyzna, tak urodziwy, że Nataniel z wrażenia dostał gęsiej skórki. Lodowato zimna była ta uroda, dzikie, azjatyckie rysy, a na czarnych włosach płonęła ognista korona. Skóra zdawała się być metaliczna niczym u jaszczurki, twarz jak z kamienia, oczy niby długie szparki, a w nich mroczny ogień. Pogardliwy uśmieszek błąkał się po bardzo kształtnych wargach; mężczyzna miał na sobie połyskliwe, niebieskoczarne ubranie i krótką czarną pelerynkę. Ciemna jaszczurcza skóra mieniła się przy każdym ruchu.
Król najbardziej wyrafinowanego zła, jakie można sobie wyobrazić. Bezlitosny władca świata, nie mający sobie równych!
Ktoś zawodził i płakał w pobliżu. Jakby sam wiatr się żalił, że musi tę tragiczną wieść zanieść światu.
Teraz nie było już ratunku.
Nataniel, w którym wszyscy pokładali ostatnią nadzieję, zawiódł! Ten, który stoi tam w górze, to nie żadna obrzydliwa pokraka, sprawiająca niekiedy śmieszne wrażenie. Nie, tam stoi prawdziwy, do szpiku kości przeniknięty złem Tan-ghil w swojej najwspanialszej postaci.
Niepokonany!
Zwycięski władca świata, któremu wszyscy muszą być posłuszni. Nataniel był jak opętany pragnieniem służenia mu!
Ten, który zniszczy świat!
Straszna postać z wolna uniosła rękę i wskazujący palec wycelowała w Nataniela, by jednym jedynym ruchem unicestwić go.
Nataniel widział tylko jego. Jedynie w podświadomości zdawał sobie sprawę, że dzięki jasnej wodzie naczynie się rozpuściło i że szklany korek, który stoczył się w kierunku strumyka, również znalazł się w zasięgu jej działania i uległ zniszczeniu.
Tyle tylko że fakt, iż woda zła przestała istnieć, nie miał już żadnego znaczenia. Władca zdołał przecież odzyskać swoją postać.
Drżyj, Ziemio! Drżyj, ludzkości!
Ale akurat w tym momencie, gdy powinien czuć na policzku muśnięcie skrzydeł Śmierci, Nataniel przepełniony był innymi uczuciami.
Patrzył na tę niewiarygodnie piękną, a jednocześnie taką przerażającą postać i z bolesnym żalem myślał o tamtym małym dziecku, które przecież się nie prosiło na świat, a zostało powołane do życia w takich straszliwych okolicznościach. Myślał o maleństwie w jurcie koczowniczego plemienia, pozbawionym jakiejkolwiek możliwości wyboru, skazanym na życie, w którym nie było miejsca na choćby odrobinę dobrych uczuć.
Co by wyrosło z tak wspaniałego stworzenia, gdyby pozwolono mu dorastać w normalnych warunkach?
I Nataniel, którego siłą była dobroć, wybuchnął płaczem. Żywił tyle czułości i miłości dla tamtego dziecka, które wciąż widział oczyma duszy. Widział przecież, i to kilkakrotnie, dziecko imieniem Tan-ghil, „Urodzony pod czarnym słońcem”, a jego współczucie było tak wielkie, że wypełniało go po brzegi. Bezwiednie postąpił kilka kroków w kierunku strasznego księcia. Ku owemu władcy nocy i ciemności, który nie zdążył zdobyć ochrony przed miłością!
Tan-ghil odskoczył do tyłu. Twarz zakrył rękami i wykrzykiwał coś w jakimś wschodnim języku, po czym odwrócił się i zaczął jak szalony uciekać tam, gdzie lodowiec schodził najniżej.
– Nie! – wołał Nataniel. – Zaczekajcie, panie! Nie chcę was skrzywdzić, wprost przeciwnie.
Nagle stracił z oczu tę wspaniałą postać, która dopiero co tu była.
– Zaczekajcie! – nie przestawał wołać, a łzy spływały mu po twarzy. – Możemy porozmawiać. Opowiem wam, panie, o waszym dzieciństwie, znajdziecie we mnie przyjaciela, jeśli tylko…
Pobiegł za nim, nie zastanawiając się, co robi, całkowicie pochłonięty troską o tego Tan-ghila, który był niegdyś takim samotnym, pozbawionym miłości dzieckiem. W tej chwili Nataniel nie uświadamiał sobie, że właśnie uczuciowego chłodu owo dziecko życzyło sobie najbardziej, że taka była jego potrzeba. On sam bowiem został stworzony dla troski o innych i współczucia dla każdej żywej istoty. Kiedy znowu opanowały go przyrodzone mu uczucia, powróciły też wszystkie, osłabione wyczerpującą walką siły i wtedy stał się groźnym przeciwnikiem wszelkiego zła.
Tan-ghil dotarł już do skraju lodowca. Jego sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle białego nieba i za zasłoną wciąż padającego śniegu. Nataniel miał wrażenie, że urodziwy mężczyzna nieznacznie się zmienił, jakby się trochę skurczył, zrobił się mniejszy? Rozjarzona korona musiała też przygasnąć, bo w przeciwnym razie świeciłaby jaśniejszym blaskiem mimo zawiei.