Выбрать главу

Spojrzał na nią groźnie.

— I jesteśmy daleko od ośrodka — dodała szybko — twoja bomba go nie uszkodzi, jeśli zdetonujesz ją tutaj.

Powiódł wzrokiem po kamerach i biblioteczkach zapełnionych atrapami książek. Cel niewart zachodu.

— Boli — jąknęła Edith.

Puścił ją.

— Jesteś moim zakładnikiem.

— Dobra — powiedziała, rozglądając się po pustym, skąpo oświetlonym studiu. Nie ma gdzie się ukryć, nic, tylko sprzęt wirtualny i telewizyjny. Nawet gdybym złapała kamerę, trójnóg albo coś innego i spróbowała go ogłuszyć, ochroni go hełm. Poza tym facet może zdetonować bombę.

— Zadzwonisz do centrum kontroli i powiesz im, żeby się poddali — polecił młody człowiek chrapliwym, gardłowym głosem. — Jeśli odmówisz, zabiję nas oboje.

— Zadzwonią, nie ma obawy.

Doug wiercił się na krześle, czekając na znak, że Falcone jest gotów wpompować tlen pod wysokim ciśnieniem do szybów plazmowych.

— Jesteśmy już poza fabryką — zameldowała Jinny Anson, korzystając ze ściennego telefonu w korytarzu. — Trzeba odciąć całą sekcją korytarza, bo drzwi fabryki zostały uszkodzone przez wybuch.

— Dobrze — odparł. — Za parę minut otworzymy szyby na próżnię. — W duchu dodał: Szybciej, Vince!

— Telefon ze studia uniwersyteckiego — powiedział technik. Na środkowym ekranie pojawiła się twarz Edith. Była napięta, zmartwiona. Za nią ukazała się twarz mężczyzny w hełmie.

— Doug, jestem zakładnikiem…

Intruz odepchnął ją na bok.

— Macie natychmiast się poddać! Jeśli nie, wysadzę tę komorę razem z tą kobietą!

Doug miał wrażenie, że ktoś spycha go z urwiska. Zaschło mu w ustach. Musiał parę razy przeciągnąć językiem po zębach, żeby zebrać trochę śliny i dopiero wtedy powiedział:

— Zaczekaj. Poddam się. Tylko nie rób nic głupiego.

— Chcę rozmawiać z dowódcą Bazy! — zawołał terrorysta. — Nie z podwładnym!

— Jestem Douglas Stavenger, naczelny administrator Bazy Księżycowej.

Japończyk szeroko otworzył oczy.

— Douglas Stavenger? Ten, w którym roją się nanomaszyny?

— Tak, to ja. — Doug wyczuł za sobą krzepiącą obecność Bama Gordette’a.

— Musisz tu przyjść i poddać mi się osobiście!

— Rozumiem.

— Natychmiast! Szybko! Inaczej ją zabiję!

— Dobrze, już idę. — Doug przerwał połączenie i zerwał się z krzesła.

Gordette zastąpił mu drogę.

— Jeśli tam wejdziesz, zdetonuje bombę.

— Jeśli nie wejdę, zabije Edith.

Ośrodek kontroli środowiska

Falconc i jego ludzie przedzierali się przez labirynt rur i pomp regenerujących, rozprowadzających powietrze po całej bazie. Cylindry z tlenem łomotały głośno o wąski pomost z metalowej siatki, który wił się między pulsującymi urządzeniami.

— Jest! — zawołał jeden z mężczyzn, wskazując metalową klapę w skalnym suficie.

Falcone spojrzał w tamtą stronę. Strop był ocieniony, pocięty pajęczyną rur.

— Nie — powiedział. — Dalej. Szukamy ostatniego włazu. Na samym końcu.

Mężczyzna sieknął, ale ruszył w głąb OKŚ.

— Naprawdę zadziała? — zapytał drugi, posapujący za jego plecami.

— Gaz pod wysokim ciśnieniem z tej strony, próżnia z drugiej. Wydmuchnie wszystko, co nic jest przymocowane.

— Powinno — wydyszał mężczyzna.

Powinno, pomyślał Falcone. Jeśli przyniosą na czas pieprzone węże.

Doug mówił do ręcznego mikrofonu, biegnąc korytarzem w kierunku studia.

— Kiedy? — pytał.

— Nareszcie mamy węże — wychrypiał Falcone. — Daj mi pięć minut.

— Musimy otworzyć szyby, Vince! Woda spowodowała zwarcie w połowie sekcji na poziomie drugim.

— Trzy minuty.

— Dzwoń do centrali, gdy będziecie gotowi. Jinny wróciła, ona się tym zajmie.

— A ty?

Zerkając na Gordette’a, który sadził susami z karabinem w dłoniach, Doug odparł:

— Mam inne problemy.

Według oceny Amosa Yerkesa była to ostatnia przegroda między nim a ośrodkiem kontroli środowiska. Mrugając, żeby pozbyć się potu z oczu, żałując, że nic założył opaski na głowę, wyciągnął schematyczny plan Bazy Księżycowej i spróbował określić swoje położenie.

Tak, po drugiej stronie przegrody powinien być koniec tunelu. Jeszcze jeden zryw i będę wprost nad ośrodkiem kontroli środowiska Bazy Księżycowej.

Kiedy go wysadzę, pomyślał z radością, nie będą mieli czym oddychać. Nie odejdę sam, zabiorę z sobą ich wszystkich!

Z nową energią zabrał się za otwieranie przegrody.

Umazana smarem Jinny Anson siedziała przy konsoli Douga z palcem zawieszonym nad klawiszem, który miał otworzyć wszystkie przegrody w szybach plazmowych.

Szybciej, Vince, mruczała pod nosem. Pospiesz się, ty wielka małpo.

Jak gdyby ją usłyszał, bo na ekranie pojawiła się jego smagła twarz.

Uśmiechając się szeroko, powiedział:

— Podłączone. Jesteśmy gotowi, kiedy tylko sobie życzysz.

Anson wydała westchnienie ulgi.

— Dziesięć sekund?

— Dziesięć sekund — powtórzył, błyskając zębami.

— Na mój znak… — Zerknęła na cyfrowy zegar. — Start!

— Odliczam dziesięć sekund.

Gdy zbliżyli się do podwójnych drzwi studia, Doug powiedział:

— Jesteś dość dobry, by zastrzelić go bez trafienia w materiały wybuchowe?

Gordette chrząknął.

— W które oko mam trafić?

Doug niemal stanął w pół kroku. Mamy zabić człowieka, pomyślał. Z zimną krwią. A przynajmniej spróbować.

— Poza tym — dodał Gordette — najpewniej mają plastik. Kule nie detonują tego materiału.

— Jesteś pewien?

— Aha — mruknął Gordette, nie gubiąc kroku.

Pracując nad ostatnią przegrodą, Ycrkes zastanawiał się, jak się spisali pozostali ochotnicy. Odczuł dwie eksplozje, lecz miał wrażenie, że od tamtej pory minęły całe godziny. Muszą mieć te same kłopoty, pomyślał, ale nic mają tak daleko jak ja. Wysadzę mój cel, zanim oni dotrą do swoich.

Ta myśl sprawiła mu przyjemność.

Czuł, że przegroda ustępuje, gdy oczyścił zawiasy z nagromadzonego pyłu. Nie tylko ustępuje, trzęsie się i łomocze…

Otworzyła się gwałtownie, uderzyła go w hełm, na wpół oszołomiła. Usłyszał szum, jakby wiatru, jakby ryczącego huraganu.

Ślizgał się wzdłuż kanału, sunął w tył na brzuchu, pchany przez jakąś olbrzymią rękę coraz szybciej i szybciej. W nikłym kręgu światła z lampy widział przemykające ściany kanału.

Desperacko próbował wyhamować, wbić palce w podłogę, ale nie miał się czego przytrzymać. Sięgnął w bok, do ścian tunelu, lecz siła wiatru oderwała ręce i mknął dalej jak piórko porwane przez tornado, wrzeszcząc ze strachu.

Pułkownik Giap wspiął się na dach kabiny traktora. Nie otrzymał żadnych wieści z Bazy Księżycowej po tym, jak powiedział Stavengerowi o zamachowcach. Żołnierze kręcili się wokół pojazdów, czekając na nieuniknione. Grunt zadrżał dwa razy ponad pół godziny wcześniej. Od tej pory panowała cisza i spokój.

Giap popatrzył na zegarek na rękawie skafandra. Już nie żyją, pomyślał. Są martwi lub umierający. Powinienem posłać żołnierzy, może paru zdołamy uratować.

Coś przyciągnęło jego oko. Zamrugał, niepewny, czy dobrze widzi. Chmura rozmigotanych iskier wypływała powoli z włazu, który prowadził do szybów plazmowych. Drabina ustawiona przez żołnierzy przewracała się powoli jak sztywny, zreumatyzowany starzec. Wreszcie w absolutnej ciszy padła płasko na dno krateru, wzbijając tuman pyłu.