Выбрать главу

I gniew, głęboki, tlący się gniew na ślepych, fanatycznych ignorantów grożących Bazie wojną i unicestwieniem.

Kipiąc ze złości, wrócił do ciągnika i wspiął się na siedzenie z gołego metalu. Grunt na przełęczy pożłobiony był przez gąsienice traktorów, od lat przeorujące pylisty regolit. On sam przejechał całą drogę wokół tych łagodnie zaokrąglonych gór; okrążenie krateru nie było łatwe, nawet ciągnikiem. Alfons był taki wielki, że góry pierścieniowe znikały za bliskim lunarnym horyzontem. Wycieczka zabrała mu prawie tydzień, przez cały czas w skafandrze, który na długo przed powrotem nabrał mocno dojrzałego zapachu. Ale w trakcie samotnej wędrówki znalazł upragniony spokój i wewnętrzną równowagę.

Nie dziś. Nawet tutaj nie znalazł spokoju.

Kiedy zjechał na dno krateru, spojrzał za bezkompromisową krechę horyzontu i zobaczył Ziemię wiszącą na ciemnym niebie, jarząca się błękitem, przybraną pasmami śnieżnobiałych chmur. Nie doświadczał tęsknoty, poczucia straty ani nawet ciekawości. Czuł tylko głęboką pogardę i gniew. Palący gniew. Jego prawdziwym domem był Księżyc, nie ten daleki zakłamany świat, gdzie za każdym uśmiechem kryła się przemoc i zdrada.

I uświadomił sobie, że złości się na siebie, nie na dalekich, anonimowych mieszkańców Ziemi. Powinienem był przewidzieć, że do tego dojdzie. Od siedmiu lat wywierali na nas naciski. Powinienem był coś wymyślić, żeby uniknąć otwartego konfliktu.

Zaparkował ciągnik i ruszył wzdłuż wykopu, stawiając długie, płynne kroki, które w niskiej grawitacji Księżyca wyglądały jak rodem ze snu. Zobaczył, że wykop jest prawie ukończony. Niemal byli gotowi do rozpoczęcia następnej fazy, bardziej finezyjnej. Ciągniki, idealne do usuwania ogromnej masy pyłu i skały, miały ustąpić wyspecjalizowanym nanomaszynom, opracowywanym w tym celu w laboratoriach.

Zastanowił się, czy kiedykolwiek osiągną ten etap. Czy Baza Księżycowa zostanie porzucona i zawieszona w czasie, zamrożona w pozbawionej powietrza pustce nieskończoności? Co gorsza, może zostać wysadzona, zbombardowana, zniszczona na zawsze.

Nie wolno do tego dopuścić! Nie pozwolę, by tak się stało. Niezależnie od okoliczności, nie dam im pretekstu do użycia siły.

— Kłaniam się, witam! — W słuchawkach zadudnił głos Lwa Brudnoja.

Wyrwany z zadumy Doug podniósł głowę i zobaczył zbliżającą się wysoką postać w skafandrze koloru kardynalskiej purpury. Skafandry uniemożliwiały identyfikację, więc długoterminowi lunatycy zaczęli nadawać im osobisty charakter. Brudnoj wyróżniał się także wdziękiem ruchów — w pękatym kosmicznym stroju chodził tak swobodnie, jak w zwyczajnym ubraniu.

— Lew, co ty tu robisz?

— Jakże serdecznie witasz ojczyma!

— Przecież wiesz, dlaczego.

— Postanowiliśmy z twoją matką przybyć teraz, bo później już może nie być okazji.

Doug pokiwał głową, przyznając mu rację.

— Słusznie. Mogą na jakiś czas wstrzymać loty.

— Jak się czujesz w skafandrze?

Doug zapomniał, że nosi nowy model.

— Świetnie — odparł z roztargnieniem, nadal skupiony na pracach w wykopie.

— Rękawice sprawują się zgodnie z obietnicami inżynierów? — dociekał Brudnoj, podchodząc do niego.

Doug wyciągnął rękę i powoli zacisnął ją w pięść. Czuł wibracje maleńkich serwomotorów, poruszających wykonanymi ze stopu „kośćmi” egzoszkieletu na grzbiecie dłoni.

— Nie próbowałem zgniatać nimi skał — powiedział na wpół żartem.

— Ciśnienie nie jest uciążliwe? Możesz zginać palce bez wysiłku?

Doug pokiwał głową.

— Mniej więcej tak, jak w zwyczajnych rękawicach.

— Ach — westchnął Brudnoj — miałem nadzieję, że będzie lepiej.

— To pierwsza próba, Lew. Jestem pewien, że zdołasz je poprawić.

— Tak, wszystko można poprawić.

Skafander Douga był twardym pancerzem z cermetalu, od butów po hełm; nawet przeguby w kostkach, kolanach, biodrach, ramionach, łokciach i nadgarstkach osłonięte były kręgami cermetu. Spiek ceramiczno-metalowy wytrzymywał normalne ciśnienie, choć na zewnątrz panowała próżnia. Dzięki temu użytkownik oddychał zwyczajnym powietrzem, a nie niskociśnieniową mieszanką tlenu i azotu, do której przez określony czas musiał się przyzwyczajać w standardowym skafandrze. W nowym można było wyjść w próżnię zaraz po założeniu i uszczelnieniu.

Z rękawicami zawsze były problemy. Nawet w skafandrach niskociśnieniowych miały tendencję do nadymania się jak balony. Sztywne rękawice Douga zostały wyposażone w egzoszkielet tłoków i maleńkie serwomotory, które wzmacniały jego naturalną siłę; bez nich nie mógłby nic robić.

— Może dałoby radę obniżyć ciśnienie w rękawicach — podsunął.

— Musielibyśmy założyć mankiet wokół nadgarstka, żeby uszczelnić…

— Wiadomość priorytetowa. — Głos zatrzeszczał w słuchawkach. — Wiadomość priorytetowa dla Douglasa Stavcngera.

Stukając w klawiaturę wbudowaną w przedramię skafandra, Doug powiedział:

— Stavenger, słucham. — Był zaskoczony nagłą suchością w gardle. Wiedział, czego dotyczy komunikat.

— Brak kontaktu ze stacją L-1 — poinformowała szefowa łączności. — Łączność z Ziemią została przerwana. Dougowi serce załomotało w piersi. Popatrzył na Brudnoja, ale zobaczył tylko odbicie swojego hełmu w jego złotym wizjerze. Z wysiłkiem przełknął ślinę i powiedział:

— W porządku. Wiadomość odebrana. Dziękuję.

Po sekundzie dodał:

— Znajdź Jinny Anson.

— Już się robi.

Po chwili w słuchawkach rozbrzmiał głos byłej dyrektorki Bazy.

— Tu Anson.

— Jinny, mówi Doug. Muszę z tobą porozmawiać, natychmiast.

— Wiem — odparła ponuro.

— Gdzie jesteś?

— W biurze uniwersyteckim.

— Przyjdź do mnie za kwadrans.

— Dobrze.

Doug popędził ku śluzie szybkimi, posuwistymi susami. Brud-noj dotrzymywał mu kroku.

— Zaczęło się.

— Powiadomię twoją matkę — powiedział Rosjanin.

Z gorzkim uśmiechem Doug odparł:

— Już wie, jestem pewien. Nie wypowiedzieliby nam wojny bez jej wiedzy.

Lądowanie minus 115 godzin 55 minut

— A więc stało się — powiedziała Jinny Anson, uśmiechając się wyzywająco. — Cholerne dupki.

Anson, Brudnoj i Joanna siedzieli przez biurkiem Douga. Anson niemal nonszalancko rozpierała się na siatkowym krześle. W wygodnych znoszonych dżinsach i welurowej bluzce z dekoltem wyglądała energicznie i zadziornie. Miała krótkie włosy, nadal złociste, i stalo-

woszare oczy, w tej chwili zdradzające tłumiony gniew.

Joanna sprawiała wrażanie opanowanej, choć Doug wiedział, że spokojna mina matki maskuje wewnętrzne napięcie. Jej długie do ramion włosy mieniły się popielatym złotem i srebrzystą szarością, ale ogółem wziąwszy, nie wyglądała na więcej niż czterdzieści lat. Jak zwykle była elegancko ubrana; miała wzorzystą koralową spódnicę z lekko obciążonym rąbkiem, żeby układała się jak trzeba w niskiej grawitacji, i świeżo wyprasowaną białą bluzkę z diamentowanymi zapinkami pod szyją i przy mankietach.