Выбрать главу

Dowódca plutonu rozkazał zostawić ciała Thomasa i pozostałej szóstki na miejscu; pluton wrócił do transportowców i z powrotem na pokład „Tucsona”. Nie udzielono im zgody wstępu na pokład. Członkowie plutonu zostali pojedynczo wprowadzeni do komory próżniowej, żeby zabić całą pleśń, która przyczepiła się do ich kostiumów, po czym poddani zostali procesowi intensywnego wewnętrznego i zewnętrznego odkażania, który był równie bolesny, co skomplikowany.

Wysłane natychmiast potem bezzałogowe sondy nie wykryły żadnych ocalałych ludzi na całym terenie Kolonii 622. Okazało się również, że śluzowata pleśń jest nie tylko obdarzona dostateczną inteligencją, by przeprowadzić dwa oddzielne, skoordynowane ze sobą ataki, ale na dodatek jest odporna na tradycyjne środki rażenia. Pociski, granaty i rakiety działały tylko na małą jej część, większą pozostawiając nienaruszoną; miotacze ognia przysmażały wierzch śluzowatej pleśni, pozostawiając nietknięte, głębiej położone warstwy; promienie cząstek niszczących przenikały przez nią, nie powodując większej szkody. Kiedy okazało się, że pleśń zajmuje niemal całą powierzchnię planety, zaprzestano prac nad szczepionką, o którą wcześniej prosili koloniści. Bardziej opłacalne było znalezienie nowej, nadającej się do skolonizowania planety, niż wytępienie pleśni na globalną skalę.

Śmierć Thomasa była przypomnieniem faktu, że nie tylko nie wiemy, z czym przyjdzie nam się zmierzyć w czasie służby w KSO — czasem po prostu nie możemy sobie nawet wyobrazić tego, czemu będziemy musieli stawić czoła. Thomas popełnił błąd zakładając, że wróg będzie bardziej podobny do nas. Mylił się. I zapłacił za tę pomyłkę życiem.

* * *

Powoli zaczynało do mnie docierać, jak naprawdę wygląda podbój kosmosu.

Pierwsze przebłyski tej świadomości przydarzyły mi się na Gindal, gdzie wciągnęliśmy w pułapkę gindaliańskich żołnierzy, kiedy wracali do swoich orlich gniazd. Podziurawiwszy ich ogromne skrzydła wiązkami promieni i rakietami, posłaliśmy ich w dół dwukilometrowej wysokości klifów — spadali koziołkując i przeraźliwie skrzecząc. Jednak tak naprawdę dotarło to do mnie nad Udaspri, gdzie zaopatrzeni w tłumiące inercję plecaki skakaliśmy wewnątrz pierścieni Udaspri z jednego kawałka skały na drugi, bawiąc się w chowanego z przypominającymi pająki Vindi, którzy plotąc zwodnicze orbity grawitacyjne ciskali odłamkami pierścieni w dół, dokładnie na założoną przez ludzi kolonię Halford. Kiedy przybyliśmy na Cova Banda, byłem już bliski załamania.

Być może z powodu samych Covandu, którzy pod wieloma względami przypominali ludzi — byli dwunożnymi ssakami, niezwykle utalentowanymi artystycznie (szczególnie w dziedzinie poezji i dramatu), szybko się rozmnażali; byli też niezwykle agresywną rasą — zwłaszcza kiedy w grę wchodziła ich pozycja we wszechświecie. Ludzie i Covandu prowadzili ze sobą nieustanne wojny o różne niezagospodarowane kosmiczne nieruchomości. Cova Banda najpierw została skolonizowana przez ludzi, którzy jednak musieli się stamtąd szybko wycofać, ponieważ jakiś miejscowy wirus powodował, że osadnikom rosły dodatkowe, szpetne kończyny i dodatkowe, mordercze osobowości. Ten sam wirus nie powodował u Covandu nawet bólu głowy, więc natychmiast się tam wprowadzili. Sześćdziesiąt trzy lata później Kolonialni w końcu wykryli zwalczającą go szczepionkę, więc zapragnęli odzyskać planetę. Niestety zbyt podobni do ludzi Covandu wcale nie chcieli się nią dzielić. Przysłano więc nas na Cova Bandę, żebyśmy odebrali ją zadziornym Covandu.

Najwyższy z nich miał trzy centymetry wzrostu.

Covandu nie są oczywiście na tyle głupi, żeby posyłać armie swoich malutkich żołnierzy przeciw ludziom, którzy są od nich sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt razy więksi. Najpierw uderzają w nas rajdami lotnictwa, moździerzami dalekiego zasięgu, czołgami i innym wojskowym sprzętem, który może nam wyrządzić pewne szkody — i rzeczywiście, trudno poradzić sobie z latającym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę samolotem o długości dwudziestu centymetrów. Ale w takiej sytuacji robi się wszystko, żeby utrudnić wykorzystanie takich opcji (my wylądowaliśmy w głównym miejskim parku Cova Bandy, więc każdy chybiony ostrzał artyleryjski trafiał w mieszkających w okolicy cywilów) i w końcu można się pozbyć wszystkich tych drobnych niedogodności. Nasi ludzie wkładali w walkę z Covandu więcej serca niż zwykle — nie tylko dlatego, że tamci byli malutcy i trudniej było ich trafić. Po prostu nikt nie chciał zginąć z ręki przeciwnika, który miał dwa i pół centymetra wzrostu.

W końcu jednak udawało ci się zestrzelić wszystkie samoloty i rozwalić wszystkie czołgi; wtedy trzeba było się rozprawić z samymi Covandu. Walczy się z nimi w następujący sposób: nadeptuje się na nich. Po prostu stawiasz na nich stopę, lekko dociskasz i po wszystkim. W czasie, kiedy to robisz, Covandu przez cały czas strzela do ciebie i krzyczy ile sił w malutkich płucach, wydając pisk, który możesz nawet usłyszeć. Ale nie robi ci krzywdy. Twój kostium bojowy został zaprojektowany w taki sposób, by znosić uderzenia odpowiednich do twojego wzrostu pocisków o dużej mocy, więc trudno ci w ogóle poczuć, że jakieś drobiny materii uderzają o twoje kostki. Zwykle natomiast udaje ci się zarejestrować chrupnięcie, jakie wydaje miażdżona przez ciebie istotka. Potem znajdujesz następnego i robisz z nim to samo.

Robiliśmy tak przez długie godziny. Brnęliśmy przez główne miasto Cova Bandy, raz po raz zatrzymując się, żeby wymierzyć pocisk rakietowy w któryś z pięcio- lub sześciometrowej wysokości drapaczy chmur i rozwalić go jednym strzałem. Niektórzy członkowie plutonu woleli strzelać do budynków seriami pocisków karabinowych, z których każdy mógł oderwać jednemu z Covandu głowę — było to o tyle zabawne, że kule dziurawiące budynki przypominały szalone kulki do gry w paczinko. Jednak w większości przypadków walka sprowadzała się do rozdeptywania. Słynny japoński potwór Godzilla, który, kiedy opuszczałem Ziemię, przeżywał swoje kolejne przebudzenie, poczułby się tu jak w domu.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy zacząłem krzyczeć i kopać w drapacze chmur; w każdym razie trwało to już dłuższą chwilę, kiedy Alan w końcu przybył mi na ratunek. W tym momencie Dupek właśnie informował mnie o tym, że zdążyłem już złamać sobie trzy palce u stóp. Alan zaprowadził mnie z powrotem do miejskiego parku, w którym wylądowaliśmy. Kiedy tylko usiedliśmy na trawie, zza pobliskiego głazu wyskoczył jakiś Covandu i wystrzelił prosto w moją twarz. Poczułem, jakby w policzek wbijały mi się drobne ziarnka piasku.

— Cholera jasna! — krzyknąłem, chwyciłem Covandu jakbym chwytał plastikowego żołnierzyka i ze złością cisnąłem nim w najbliższy wieżowiec. Wirując w powietrzu poleciał w jego stronę, uderzył o ścianę z cichym, głuchym mlaśnięciem i spadł na znajdującą się dwa metry niżej ziemię. W tym momencie wszyscy inni znajdujący się w okolicy Covandu najwyraźniej uznali, że nie będą mnie więcej atakować. Odwróciłem się do Alana:

— Czy nie powinieneś pilnować swojego oddziału? — zapytałem. Alan został mianowany dowódcą oddziału po tym, jak jakiś wściekły Gindalianin zerwał poprzedniemu dowódcy twarz.