– Mówisz poważnie? – zdumiał się Sandy.
– Może trochę przesadziłem, w każdym razie nie miał najlepszego wzroku. Nadal jednak prowadził samochód i tamtego dnia jechał swoim półciężarowym chevroletem autostradą, kiedy wyprzedził go wóz mojego klienta. No i kawałek dalej, po minięciu szczytu wzgórza, Clovis zobaczył tragiczny wypadek. Był bardzo wrażliwym człowiekiem starej daty, mieszkał sam, zapomniany i porzucony, nie miał najbliższej rodziny, toteż widok zmasakrowanego auta dogłębnie go poruszył. Usiłował jakoś pomóc ofiarom, kręcił się przez pewien czas wokół wraku, wreszcie odjechał. Nic nikomu nie powiedział, był za bardzo wstrząśnięty. Dopiero znacznie później wyznał mi, że nie mógł spać przez tydzień. Wróćmy jednak do sprawy. Otóż dostałem poufną wiadomość, że ktoś z podróżnych zarejestrował kamerą wideo miejsce zdarzenia, tyle że nieco później, gdy były tam już wozy patrolowe, strażackie i karetki pogotowia. Wstrzymano cały ruch, ludzie czekali zniecierpliwieni, zatem nic dziwnego, że ktoś z nudów sięgnął po kamerę. Udało mi się pożyczyć kasetę, a jeden z aplikantów przeanalizował zapis i zanotował mi numery rejestracyjne stojących pojazdów. Zacząłem wydzwaniać kolejno do właścicieli aut, usiłując znaleźć świadka. W ten sposób trafiłem do Clovisa. Bąknął przez telefon, że dokładnie widział wrak, ale jest tak wzburzony, że nie chce o tym rozmawiać. Zapytałem więc, czy mogę mu złożyć wizytę, a on się zgodził.
Mieszkał na odludziu, parę kilometrów za Wiggins, w niewielkim drewnianym domku, który postawił własnymi rękoma jeszcze przed wojną. Jego żona zmarła wiele lat temu, syn zszedł na złą drogę i zginął tragicznie. Clovis miał dwoje wnucząt, z których jedno mieszkało w Kalifornii, a drugie gdzieś w okolicach Hattiesburga, ale żadne z nich nie utrzymywało z nim kontaktu. Tyle się dowiedziałem w ciągu pierwszej godziny rozmowy. Jak każdy starszy człowiek, był początkowo nieufny, wręcz opryskliwy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, iż uważa każdą rozmowę z prawnikiem za stratę czasu. Lody szybko jednak stopniały i wkrótce nastawił wodę, zrobił dwie kawy rozpuszczalne i zaczął opowiadać o rodzinnych sekretach. Siedzieliśmy na werandzie, w fotelach na biegunach, a wokół nas kręciło się kilkanaście zdziczałych kotów. Rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o wypadku. Na szczęście była to sobota, mogłem więc sobie pozwolić na trochę odpoczynku i zapomnieć o innych sprawach. Clovis okazał się wyśmienitym gawędziarzem, najbardziej lubił wracać wspomnieniami do czasów wielkiego kryzysu i drugiej wojny światowej. Dopiero po kilku godzinach nieśmiało nawiązałem do kraksy, on zaś poinformował mnie smętnym głosem, że do tej pory nawet bał się wspomnieć tamto zdarzenie. Oznajmił, iż wie coś ważnego w sprawie wypadku, ale nie może jeszcze teraz o tym mówić. Zapytałem go, jak szybko jechał, kiedy wóz osobowy go wyprzedził. Odparł, że nigdy nie przekracza osiemdziesiątki. Spytałem więc, czy dałby radę ocenić prędkość tamtego auta, lecz tylko pokręcił głową.
Dwa dni później odwiedziłem go znowu późnym popołudniem i znów spędziliśmy ileś czasu na werandzie, podczas gdy Clovis opowiadał o swoich wojennych przygodach. Punktualnie o osiemnastej oświadczył, że jest głodny i ma ochotę na smażoną rybę, po czym zapytał, czy nie zjadłbym z nim obiadu. Wtedy byłem jeszcze kawalerem, toteż z ochotą podjąłem się zawieźć go do miasta. Przez całą drogę także rozmawialiśmy. Kupiłem dwie olbrzymie porcje smażonego dorsza za sześć dolarów. Wystarczyło, żeby się najeść do syta. Stary delektował się rybą, siedział z nosem zwieszonym nisko nad talerzem i wciąż opowiadał, nawet z pełnymi ustami. Kelnerka przyniosła rachunek i położyła go na skraju stolika, lecz Clovis nawet na niego nie spojrzał. Rachunek leżał w tym samym miejscu przez dziesięć minut. Co zrozumiałe, szybko doszedłem do wniosku, że warto staremu zafundować obiad, jeśli rzeczywiście wie o czymś, co może się przydać w sądzie. Kiedy wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w drogę powrotną, mruknął, że chętnie by się napił piwa, żeby przepłukać nerki. A tak się złożyło, że dojeżdżaliśmy właśnie do supermarketu. Skręciłem na parking. Clovis nawet się nie ruszył, zatem wysiadłem i kupiłem kilka puszek. Popijaliśmy, jadąc dalej, kiedy oświadczył niespodziewanie, iż chciałby mi pokazać, gdzie się wychowywał. Miało to być gdzieś niedaleko. Skręciłem w jedną boczną drogę, potem w następną i po dwudziestu minutach całkowicie straciłem orientację. Jak się okazało, niedowidzący Clovis także ją stracił, za to miał ochotę na dalsze przepłukiwanie nerek. Zapytałem więc o drogę w wiejskim sklepiku i pojechaliśmy dalej. Znów zaczął mną kierować, aż w końcu dotarliśmy do miasteczka Necaise Crossing w okręgu Hancock. Wtedy oznajmił, że skoro już znaleźliśmy tę dziurę, to możemy wracać, bo on nie ma ochoty odgrzebywać wspomnień z dzieciństwa. Otworzył sobie trzecie piwo, a ja musiałem dalej rozpytywać o drogę w mijanych wioskach. Dopiero w okolicy jego domu odzyskałem orientację w terenie i zacząłem wówczas natarczywiej pytać o wypadek, którego był świadkiem. Mruknął jednak, że nadal są to dla niego zbyt bolesne wspomnienia, żeby je teraz przywoływać. Pomogłem mu wysiąść z samochodu i wprowadziłem do domu. Klapnął ciężko na sofę i natychmiast zapadł w drzemkę. Dochodziła już pomoc.
Tak mniej więcej wyglądały nasze spotkania przez miesiąc. Kawa w fotelach na werandzie, smażony dorsz we wtorki i piwo podczas jazdy, w celu przepłukania nerek. Polisa ubezpieczeniowa firmy papierniczej była wystawiona na dwa miliony dolarów. Naszym klientom należało się takie odszkodowanie w całości, a zeznania starego, chociaż nie miał o tym pojęcia, mogły mieć w sądzie kluczowe znaczenie. Zapewniał mnie, że nikt inny się z nim nie kontaktował w sprawie wypadku, a wiec tym bardziej zależało mi na poznaniu jego wersji, dopóki jeszcze nie odnaleźli go przedstawiciele towarzystwa ubezpieczeniowego.
– Ile czasu minęło od tragicznego wypadku? – zapytał Sandy.
– Cztery lub pięć miesięcy. W końcu postanowiłem go przycisnąć. Powiedziałem, że nasze wystąpienie sądowe znalazło się w ślepym zaułku i już najwyższa pora, by ujawnił wszystko, czego był świadkiem. Odparł, że jest gotów o tym rozmawiać. Zapytałem go ponownie, z jaką prędkością jechał nasz klient, kiedy go wyprzedził na autostradzie, na co Clovis odparł ze łzami w oczach, iż widok poranionych i zakrwawionych ludzi uwięzionych w rozbitym aucie był dla niego wielkim wstrząsem. Minutę później powtórzyłem pytanie, prosząc o ocenę prędkości tamtego samochodu. On zaś bąknął, że bardzo chciałby pomóc poszkodowanej rodzinie. Wtrąciłem, że byłoby to bardzo mile widziane. A Clovis popatrzył mi prosto w oczy i rzekł w zamyśleniu: „Twoim zdaniem, jak szybko mógł jechać ten samochód?” Odparłem, że prawdopodobnie nie szybciej niż dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a on na to: „I mnie się tak zdaje. Jechał dziewięćdziesiątką. Ja na pewno trzymałem się poniżej osiemdziesiątki, a tamci mnie dość powoli wyprzedzili”.