— Pójdę sam — powiedział cicho. — Nie boję się.
Xoxarle przysłuchiwał się rozmowie. Jakie skrzeczące, piskliwe głosy! Ponownie sprawdził krępujące go więzy. Drut werżnął się na kilka milimetrów w keratynowe płyty na ramionach, udach i przegubach. Ból był dokuczliwy, ale Xoxarle doszedł do wniosku, że warto się pomęczyć. Niemal bez przerwy napinał i rozluźniał mięśnie, wykonywał prawie niezauważalne ruchy skrępowanymi kończynami, napełniał płuca powietrzem i usiłował chociaż trochę rozepchnąć pętlę z drutu. Dzięki temu zyskał już odrobinę swobody, ale wciąż za mało, by marzyć o uwolnieniu się z więzów.
Nie miał żadnego planu, żadnego pomysłu, nie wiedział, czy i kiedy nadarzy się sposobność do ucieczki, ale co innego mógł robić? Stać posłusznie bez ruchu jak wypchana kukła, podczas gdy te piszczące, miękkie robaki drapały się po głowach i kombinowały, jak odnaleźć zbiegły Umysł? Wojownikowi nie wolno postępować w ten sposób, a na dodatek on zbyt daleko już zaszedł, utracił zbyt wielu towarzyszy.
— Hej! — Wubslin wystawił głowę z małego okienka na najwyższym poziomie. — Windy działają! Wszystko tu działa! Yalson pomachała mu z zapałem.
— To świetnie!
Głowa mechanika znikła we wnętrzu wagonu.
— Trzeba przyznać, że to robi wrażenie — powiedziała Balveda. — Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, ile ma lat. Horza ogarnął spojrzeniem cały, kilkusetmetrowy pociąg, odstawił opróżniony pojemnik na wodę i podniósł się z miejsca.
— Masz rację. Tyle że nie na wiele im to się przydało.
Quayanorl powoli pełzł po rampie.
W prawie nieruchomym powietrzu wisiał całun dymu. Zasłona była najbardziej gęsta w pobliżu otwartych okien pociągu; wentylatory wypychały dym z wnętrza pojazdu, zastępując go czystym, przefiltrowanym powietrzem.
Czołgał się przez rumowisko, na które składały się skalne odłamki, poskręcane elementy konstrukcyjne pomostu, fragmenty jego własnego skafandra. Posuwał się naprzód tak wolno, a każdy ruch musiał okupić tak wielkim wysiłkiem, że całkiem serio zaczął się obawiać, iż umrze, zanim zdoła dotrzeć do wnętrza pociągu. Nogi były całkiem bezużyteczne. Gdyby stracił wszystkie trzy, chyba poradziłby sobie znacznie lepiej.
Wyciągał przed siebie jedyne ramię, zaciskał palce na krawędzi rampy, po czym podciągał się z trudem.
Za każdym razem ból był tak wielki, iż wydawało mu się, że nie może już być większy, ale za chwilę rzeczywistość korygowała jego przekonania. Mógłby przysiąc, że na długie, zbyt długie sekundy okropnego wysiłku, pogruchotane naczynia krwionośne wypełniały się żrącym kwasem. Potrząsał głową, mamrotał coś i pełzł dalej. Czuł, jak krew sączy się przez szczeliny w keratynowym pancerzu; zasklepiły się, kiedy leżał bez ruchu, teraz jednak otworzyły się jeszcze szerzej niż poprzednio. Z oka płynęły łzy, do pustego oczodołu bardzo powoli napływała wydzielina przyspieszająca gojenie. Przez otwarte drzwi, ku którym zmierzał, sączyła się żółtawa poświata, łagodne podmuchy splatały fantazyjne loki ze smug rzadkiego dymu. Przed jego szeroką piersią utworzyła się fala śmieci i niewielkich resztek konstrukcji. Ponownie sięgnął naprzód i podciągnął się z całej siły. Starał się nie krzyczeć z bólu — i tak nikt by go nie usłyszał, ale od najmłodszych lat, niemal od chwili, kiedy po raz pierwszy samodzielnie stanął na nogach, uczono go cierpieć w milczeniu. Starał się… lecz nie zawsze mu się udawało. Mimo wstydu, mimo przekonania, że zawodzi querla swego gniazda i swoich nauczycieli, niekiedy ból wyrywał mu z gardła donośny jęk.
Znaczna część lamp zawieszonych pod sklepieniem została zniszczona podczas strzelaniny, sporym uszkodzeniom uległ również kadłub wagonu. Nie wiedział, w jakim stanie znajdują się zainstalowane wewnątrz urządzenia, ale teraz już nie mógł się zatrzymać. Musiał iść naprzód.
Coraz wyraźniej słyszał pociąg, tak jak myśliwy słyszy zwierzę, do którego się skrada. Pociąg żył; co prawda był ranny, bo niektóre odgłosy nie brzmiały tak jak powinny, ale jednak żył. Chociaż Quayanorl umierał, postanowił uczynić wszystko co w jego mocy, żeby pojmać i okiełznać dziką bestię.
— I co o tym myślisz? — zapytał Horza Wubslina. Znalazł mechanika pod jednym z wagonów, wiszącego głową w dół i przyglądającego się zespołowi silników napędzających koła pociągu. Wyrwał go z zamyślenia i poprosił, żeby sprawdził działanie miniaturowego detektora masy.
— Bo ja wiem… — Wubslin pokręcił głową. Założył hełm, opuścił wizjer i ustawił go na maksymalne powiększenie. — To cholerstwo jest tak małe, że tylko na „Wirze” mógłbym mu się dokładnie przyjrzeć. Nie zabrałem wszystkich narzędzi. — Cmoknął z namysłem. — Tak na oko wygląda, że wszystko jest w porządku. Może zakłócenia spowodowane przez reaktory są silniejsze, niż ci się wydawało?
— Cholera! W takim razie będziemy musieli zajrzeć w każdy kąt. Wubslin zatrzasnął klapkę na piersi skafandra Horzy, wyprostował się i podniósł wizjer.
— Problem polega na tym, że jeśli to rzeczywiście wina reaktora, nie ma sensu uruchamiać pociągu i jechać nim na poszukiwania Umysłu — powiedział ponurym tonem. — Pozostanie nam kapsuła serwisowa.
— Najpierw dokładnie przeszukamy stację.
Horza wstał i spojrzał przez okno. Balveda, obserwowana uważnie przez Yalson, przechadzała się po peronie, Aviger wciąż siedział na palecie, Xoxarle natomiast stał bez ruchu, przywiązany do metalowej konstrukcji rampy.
— Nie masz nic przeciwko temu, że pójdę do maszynowni?
Horza odwrócił się i spojrzał w otwartą, szczerą twarz mechanika.
— Jasne, że nie. Tylko nie uruchamiaj pociągu, przynajmniej na razie.
— W porządku — odparł Wubslin z radosnym uśmiechem.
— Metamorfie! — zadudnił basowy głos, jak tylko Horza postawił stopę na peronie.
— Czego chcesz?
— Za mocno mnie związaliście. Te druty wrzynają mi się w pancerz.
Horza uważnie obejrzał więzy Idirianina.
— Trudno. Musisz jakoś wytrzymać.
— Jeśli ich nie poluzujesz, wkrótce przetną mi naczynia krwionośne, a nie chciałbym umierać w tak mało elegancki sposób. Jeżeli chcesz, strzel mi w głowę, ale takie powolne zarzynanie jest poniżej mojej godności. Zwracam ci na to uwagę wyłącznie dlatego, że zaczynam podejrzewać, iż naprawdę zamierzasz dostarczyć mnie na pokład któregoś z naszych krążowników.
Horza pochylił się i jeszcze raz zbadał pęta. Xoxarle mówił prawdę: cienki drut werżnął się w keratynowy pancerz jak w korę potężnego drzewa. Metamorf zmarszczył brwi.
— Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Co knujesz? Wasze pancerze wytrzymują znacznie więcej.
Idirianin westchnął donośnie.
— Niczego nie knuję, człowieku. Moje uszkodzone ciało usiłuje się odbudować, więc siłą rzeczy staje się bardziej wrażliwe. Cóż, widzę, że mi nie wierzysz. Trudno. Pamiętaj jednak, że cię ostrzegałem.
— Zastanowię się nad tym — odparł Horza. — Krzyknij, gdyby się coś działo.
Odwrócił się i wrócił do pozostałych.
— To ja będę musiał się nad tym zastanowić — powiedział półgłosem Xoxarle. — Wojownicy nie krzyczą tylko dlatego, że coś ich boli.
— I co? — zagadnęła Horze Yalson, kiedy się do niej zbliżył. — Czy Wubslin jest zadowolony?
— Tak, chociaż martwi się, że może nie mieć okazji poprowadzić pociągu. Co porabia drona?
— Przeszukuje drugi skład, ten na bocznym torze.
— Nie będziemy jej przeszkadzać — zdecydował Horza. — Sprawdzimy stację. Aviger!