— Dziękuję. Czy mogę wylądować sam, czy razem z innymi?
MASZ NASZĄ ZGODĘ.
TUTAJ JEST ŚMIERĆ.
ZOSTAŁEŚ OSTRZEŻONY.
— Jaka śmierć? — Radość szybko ustąpiła miejsca niepokojowi. Słowa Dra’Azon nie dawały podstaw do nadmiernego optymizmu. — Gdzie jest ta śmierć? Czyja?
Na ekranie pozostała jedynie ostatnia część wiadomości:
ZOSTAŁEŚ OSTRZEŻONY.
— Zupełnie mi się to nie podoba — powiedziała powoli Unaha-Closp.
Zaraz potem znikł również ten komunikat, a na głównym ekranie pojawiła się gwiazda centralna układu, świecąca jasno w odległości niespełna roku świetlnego przed nimi. Horza natychmiast sprawdził wskazania komputera nawigacyjnego, którego ekran ożył wraz z pozostałymi, po czym z westchnieniem ulgi rozparł się w fotelu.
— Przeszliśmy — oznajmił. — Pokonaliśmy Barierę Milczenia.
— Więc teraz jesteśmy już bezpieczni? — zapytał Neisin. Horza przyglądał się samotnemu żółtemu karłowi zawieszonemu nieruchomo pośrodku ekranu. Planety były jeszcze niewidoczne.
— Zgadza się. Nic nam nie grozi, przynajmniej z zewnątrz.
— W takim razie pójdę się czegoś napić. — Neisin był już za drzwiami.
— Jak myślisz, czy tylko ty dostałeś zgodę na lądowanie, czy my wszyscy? — spytała Yalson.
Horza pokręcił głową, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Nie mam pojęcia. Wejdziemy na orbitę, nawiążemy łączność z bazą Metamorfów, a potem spróbujemy wprowadzić „Wir” w górne warstwy atmosfery. Jeśli nasz rozmówca będzie miał coś przeciwko temu, na pewno da nam znać.
— Na jakiej podstawie twierdzisz, że to mężczyzna? — odezwała się Balveda, ale zanim Horza zdążył odpowiedzieć, Yalson zadała kolejne pytanie:
— Może lepiej ustalić to od razu?
— Nie podobała mi się ta gadanina o śmierci. — Horza odwrócił się razem z fotelem. Balveda stała tuż za plecami Yalson, drona wisiała w powietrzu na wysokości jej głowy. — Wolałbym nie zdradzać przedwcześnie naszych planów. — Przeniósł spojrzenie na agentkę Kultury. — Kilka dni temu powinien zostać nadany kolejny meldunek ze Schara. Wiesz może coś na ten temat?
Uśmiech, z jakim zadał to pytanie, świadczył o tym, że nie spodziewa się usłyszeć odpowiedzi, a już na pewno nie oczekuje, że będzie to odpowiedź prawdziwa. Spotkało go jednak zaskoczenie, Balveda bowiem zastanawiała się przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami.
— Wiem — powiedziała spokojnie. — Nadszedł ze sporym opóźnieniem.
Długo mierzyli się wzrokiem, ale Balveda nie odwróciła oczu. Yalson milczała.
— Szczerze mówiąc, sprawa wydaje się mocno podejrzana — odezwała się Unaha-Closp. — Moim zdaniem… — Umilkła raptownie, ponieważ Horza posiał jej miażdżące spojrzenie. — Hm… Zresztą nieważne. Odwróciła się i z godnością opuściła sterownię.
— Wygląda na to, że wszystko w porządku — powiedział nie bardzo wiadomo do kogo Wubslin, odsunął się od konsolety i z satysfakcją pokiwał głową. — Wszystkie systemy działają normalnie.
Przyszli po niego, kiedy grał w piłkę w sali gimnastycznej. Wydawało mu się, że tutaj, w otoczeniu przyjaciół, jest zupełnie bezpieczny (przez chwilę unosili się przed nim w powietrzu jak rój much, ale on tylko roześmiał się, bez trudu przejął piłkę i zdobył kolejny punkt). Mimo to przyszli po niego. Dwaj. Zauważył ich natychmiast, jak tylko weszli do kulistej, ożebrowanej sali. Mieli na sobie ubrania w nieokreślonym kolorze i ruszyli prosto w jego stronę. Próbował uciec, ale mikrosilniczki odmówiły posłuszeństwa i zawisł bezradnie, niezdolny odpłynąć w żadną stronę. Wykonywał pływackie ruchy, usiłował zdjąć uprząż, żeby rzucić w nich — nie liczył na to, że trafi, ale przynajmniej popłynąłby w kierunku ściany. Wszystko na próżno. Dopadli go. Najgorsze było to, że nikt tego nie zauważył. Nagle uświadomił sobie, że ludzie, z którymi grał w piłkę, wcale nie są jego przyjaciółmi, ba, nikogo z nich nie zna! Dwaj przybysze chwycili go za ramiona i w ułamku sekundy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znaleźli się we trójkę w miejscu, które co prawda znajdowało się w tym samym kulistym pomieszczeniu, ale jednocześnie było ukryte za niewidzialnym rogiem. Panowała tam niemal całkowita ciemność, lecz nie wiedzieć czemu, pozbawione barw stroje napastników były w niej doskonale widoczne. Nie mógł się ruszyć, był jak wykuty z kamienia, ale widział i oddychał.
— Pomóżcie mi!
— Właśnie po to przyszliśmy.
— Kim jesteście?
— Dobrze wiesz.
— Nie wiem!
— W takim razie nie możemy ci powiedzieć.
— Czego chcecie?
— Ciebie.
— Dlaczego akurat mnie?
— A dlaczego nie?
— Chcę wiedzieć!
— Bo nikogo nie masz.
— Co takiego?
— Nikogo nie masz.
— Co to znaczy?
— Ani rodziny, ani przyjaciół…
— …ani wiary, ani przekonań.
— To nieprawda!
— Skąd wiesz?
— Wierzę w…
— No w co?
— We mnie!
— To za mało.
— I tak tego nie znajdę.
— Czego?
— Wystarczy. Zróbmy to.
— Co?
— Zabierzemy ci imię.
— Dla…
Sięgnęli do jego głowy i zabrali mu imię.
Zaczął krzyczeć.
— Horza!
Yalson potrząsała nim tak mocno, że głowa obijała mu się o ramę pryczy. Przebudzenie było gwałtowne; usłyszał przebrzmiewające echo swojego krzyku, napiął wszystkie mięśnie, rozluźnił. Wyciągnął ręce przed siebie i dotknął ciepłego ciała porośniętego jedwabistymi włoskami. Yalson przytuliła go do piersi. Nic nie mówił. Czekał, aż serce mu się uspokoi i zacznie uderzać w tym samym rytmie co jej. Kołysała go łagodnie, potem pocałowała w usta.
— Już dobrze — wyszeptał. — Miałem koszmarny sen.
— Co to było?
— Nic takiego.
Ułożył głowę między jej piersiami, jakby to było wielkie, bardzo…
Horza, Wubslin i Yalson, wszyscy w skafandrach, siedzieli w sterowni. Szaro-biała planeta Schar wypełniała niemal cały główny ekran.
— Powtórz — polecił Horza.
Wubslin jeszcze raz nadał sygnał rozpoznawczy.
— Może zmienili kod? — zastanawiała się głośno Yalson. Patrzyła w ekran spod zmarszczonych brwi. Ostrzygła włosy tak krótko, że prawie nie różniły się od meszku, który porastał jej ciało, w związku z czym głowa, stercząca z obszernego kołnierza skafandra, wydawała się nienaturalnie mała.
— Nie przypuszczam — odparł Horza. — W gruncie rzeczy to nie kod, tylko specjalny język używany przy szczególnych okolicznościach. — Jesteś pewien, że sygnał trafia we właściwe miejsce?
— Tak.
Horza z trudem zachowywał spokój. Prawie od godziny wisieli na orbicie stacjonarnej nad kontynentem, w którym wydrążono tunele Systemu Dowodzenia. Niemal cała planeta była pokryta śniegiem, tysiąckilometrowej długości półwysep skuwała lodowa skorupa. Właśnie tam tunele łączyły się z morzem. Przed mniej więcej siedmioma tysiącami lat na planecie rozpoczęła się kolejna epoka lodowcowa, w związku z czym woda w postaci ciekłej występowała jedynie w niezbyt szerokim pasie po obu stronach równika. Ocean, widoczny od czasu do czasu pod warstwą burzowych chmur, przypominał stalowo-szary pas ściskający planetę w najszerszym miejscu. Znajdowali się dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów od zmrożonej powierzchni globu i nadawali wiadomość przez wąskopasmowy komunikator wycelowany w obszar o średnicy zaledwie kilkudziesięciu kilometrów, niemal dokładnie pośrodku wyraźnego przewężenia półwyspu. Tam było wejście do tuneli i tam mieszkali Metamorfowie. Horza dałby sobie uciąć głowę, że nie popełnił błędu, ale sygnały wciąż pozostawały bez odpowiedzi.