Выбрать главу

Czuł się jak podczas egzaminu w Akademii Wojskowej na Heibohre. Najgorsze było to, że nie mógł się zdecydować nawet na to, w którą stronę powinni wyruszyć. Yalson odkryła wyraźne ślady w warstwie kurzu pokrywającej posadzkę tuneli, świadczące o tym, że Idirianie skierowali się do stacji numer pięć; czy powinni pójść za nimi, czy raczej należało skierować się w przeciwną stronę? Gdyby poszli za Idirianami, a jemu nie udało się ich przekonać, że są sojusznikami, musiałoby dojść do starcia.

Gdyby jednak pomaszerowali do stacji numer jeden i włączyli zasilanie, umożliwiliby Idirianom korzystanie z całego wyposażenia Systemu. Nie było sposobu, żeby skierować energię elektryczną tylko do wybranego fragmentu tuneli, a więc Idirianie również mogliby używać kapsuł serwisowych, narzędzi, aparatury, a nawet pokusić się o uruchomienie pociągów. Nie, lepiej odszukać ich i podjąć negocjacje, a jeśli to nie przyniesie rezultatu, rozwiązać kłopot w inny, bardziej zdecydowany sposób.

Horza pokręcił głową. Sprawa stawała się coraz bardziej skomplikowana. System Dowodzenia ze swoimi tunelami i pieczarami, poziomami i szybami, odgałęzieniami i pętlami coraz bardziej przypominał powiększony do niewiarygodnych rozmiarów model ścieżek w jego mózgu, którymi goniły zadyszane myśli.

Powinien przespać się z tym problemem. Potrzebował snu co najmniej tak samo jak pozostali. Bez trudu wyczuwał ich zmęczenie. Tylko drona i Balveda nie wykazywały oznak znużenia, pozostałym natomiast przydałoby się coś więcej niż krótki odpoczynek. Skoro ich biologiczne zegary wskazywały porę snu, głupotą byłoby zmuszać ich do dalszego wysiłku.

Wśród sprzętu zabranego ze statku znajdował się również kokon z samozaciskającej się przędzy. To powinno załatwić sprawę Balvedy. Drona zostanie na straży, on zaś wykorzysta czujniki ruchu dla zapewnienia im bezpieczeństwa.

Nikt nie protestował, kiedy po posiłku Horza zarządził przerwę na sen. Balveda została wepchnięta w kokon i ułożona w jednym z pustych magazynów, a Unaha-Closp otrzymała polecenie zajęcia stanowiska na szczycie rampy załadunkowej i nieodzywania się ani słowem, chyba że zauważyłaby coś podejrzanego. Horza ustawił czujnik ruchu w pobliżu miejsca, gdzie zamierzał udać się na spoczynek. Chętnie zamieniłby parę słów z Yalson, kiedy jednak zakończył przygotowania, okazało się, że prawie wszyscy są już pogrążeni w głębokim śnie. Tylko Wubslin wędrował jeszcze przez jakiś czas po peronie, ale wreszcie i on znalazł sobie kąt. Zapadła cisza. Horza włączył czujnik, zamknął oczy i zasnął prawie od razu, ale spał płytko i niespokojnie. Obudziły go sny. Uciekał przed duchami. Uciekał po ogromnych suchych dokach i opustoszałych statkach, a kiedy odwracał się, zawsze widział ich oczy, jak rozdziawione usta. Te usta połykały go, wpadał w ziejącą czerń, mijał lodowe sople wyszczerzone na krawędzi, mijał martwy lód skuwający martwe nieruchome oko, a chwilę potem już wcale nie spadał, tylko biegł z ołowianymi ciężarami u nóg, z trudem podnosił stopy, żeby się przedostać do kolejnego ciasnego pomieszczenia we wnętrzu swojej czaszki, która na jego oczach ulegała powolnemu rozpadowi. Wyglądała jak lodowata planeta podziurawiona tunelami; uderzała w niebotyczną lodową ścianę, pękała, tonęła, zapadała się, pociągnęła go za sobą. Wpadł, płonąc, w przeraźliwie zimny tunel, który okazał się źrenicą oka. Kiedy spadał, z głębi tunelu nadleciał okropny dźwięk i połączył się z głosem, który wydobył się z jego gardła, a był to głos okropny, zimniejszy od lodu i przerażający.

Poziom gry: trzeci

Fal ’Ngeestra była w swoim ulubionym miejscu: na szczycie góry. Właśnie zakończyła pierwszą prawdziwą wspinaczkę od dnia, kiedy złamała nogę. Góra nie należała do najtrudniejszych, a ona wybrała stosunkowo łatwą trasę, ale i tak teraz, na wierzchołku, chłonąc wspaniały widok, była przerażona swoim stanem fizycznym. Bolała ją nie tylko wyleczona noga, czemu nie należało się dziwić, lecz także niemal wszystkie mięśnie, jakby dopiero co zdobyła dwukrotnie wyższy szczyt, i to z pełnym obciążeniem. Mam nadzieję, że to tylko braki kondycyjne, pomyślała.

Siedziała na skalnej grani, spoglądając na niższe, zaśnieżone szczyty, porośnięte lasem zbocza i zielone doliny. W oddali zaczynała się równina poprzecinana lśniącymi wstęgami rzek, ograniczona z drugiej strony łańcuchem wzgórz, wśród których stał jej dom. Wysoko nad dnem dolin, a jednak poniżej szczytu góry, szybowały ptaki, na równinie zaś od czasu do czasu promienie słońca padały na jakiś błyszczący, ruchomy przedmiot.

Przez jakiś czas wsłuchiwała się w pulsujący ból, po czym wyłączyła nerwy czuciowe w sforsowanych kończynach. Chciała się skupić. Bądź co bądź, nie wspinała się tutaj tylko po to, żeby podziwiać piękny widok. Przyświecał jej jeszcze jeden, ważniejszy cel. Potrzebowała fizycznego wysiłku, potrzebowała trudu taszczenia po stromym zboczu opornego worka z ciała i kości, żeby potem patrzeć, myśleć i żyć. Podczas rekonwalescencji mogła przylecieć tu śmigaczem, ale nie uczyniła tego, mimo sugestii Jase. To byłoby zbyt łagodne. Opuściła powieki, skoncentrowała się i zaczęła bezgłośnie recytować bynajmniej nie magiczne zaklęcia budzące do życia duchy uśpione w jej zmodyfikowanych genetycznie gruczołach. Trans spłynął na nią z siłą spienionego wodospadu; musiała mocno oprzeć się rękami o skałę, ponieważ miała wrażenie, że lada chwila zostanie porwana przez nurt. Szum krwi w uszach, bicie serca, szmer oddechu — wszystko stało się nagle znacznie głośniejsze i zaczęło współbrzmieć w przedziwnych akordach. Światło za zasłoną powiek pulsowało w rytmie uderzeń serca. Poczuła, że marszczy brwi, więc czym prędzej wyobraziła sobie, jak to robi; ukryty w podświadomości niezależny obserwator pomyślał z dezaprobatą, że wciąż jeszcze nie najlepiej jej to wychodzi.

Kiedy otworzyła oczy, miała przed sobą odmieniony świat: odległe wzgórza przeistoczyły się w ruchome wały brunatnozielonych fal zwieńczonych srebrzystymi grzywami, równina skrzyła się niezliczonymi punkcikami światła, pokrywający podnóże gór wzór z pól i pastwisk upodobnił się do materiału maskującego. Połacie lasu stały się wybrzuszonymi liniami podziału między płatami intensywnie pracującego zielonego mózgu, białe szczyty natomiast zamieniły się w rozedrgane źródła światła, które miało także brzmienie i zapach. Trochę zakręciło się jej w głowie, ponieważ odniosła wrażenie, że znajduje się w centralnym punkcie tego przenicowanego świata, tej odwróconej wypukłości.

Stanowiła jego część. Urodziła się tutaj.

Każda jej kostka i każdy wewnętrzny organ, każda komórka ciała, każda cząsteczka, każdy atom, elektron i proton, każda cząstka elementarna… Należała nie tylko do tego orbitala (znowu zawrót głowy, znowu palce wczepione w skałę), ale również Kultury, galaktyki, wszechświata.

To nasze miejsce, nasz czas i nasze życie, więc powinniśmy się nimi cieszyć, ale czy to robimy? Spójrz z zewnątrz, zapytaj samą siebie… Co właściwie czynimy?

Zabijamy to, co nieśmiertelne. Zmieniamy, żeby zachować w nienaruszonym stanie. Toczymy wojny, żeby utrzymać pokój. Przyjmujemy jako własne to, co rzekomo odrzuciliśmy. Cóż, to wszystko już się stało. Przeciwnicy wojny opuścili Kulturę, więc nie trzeba liczyć się z ich zdaniem. Utworzyli własne, neutralne społeczności, zmienili imiona i nazwiska, albo też głosili wszem wobec, że właśnie oni są autentyczną Kulturą, cała reszta zaś to odszczepieńcy. Tym razem jednak nazwy nie miały najmniejszego znaczenia: liczyły się brak zgody oraz moralny kac stanowiący pozostałość po rozłamie. Ach, ta pogarda. Nadmiar pogardy, który nagle stał się naszym udziałem. Skrywana wstydliwie pogarda wobec „dzikusów”; pogarda tych, co odeszli od Kultury, wobec tych, co postanowili zostać i walczyć z Idirianami; pogarda tak wielu ludzi wobec Sekcji Specjalnej Służby Konaktu; pogarda, jaką w naszym mniemaniu czują do nas Umysły; pogarda Idirian wobec ludzi i ludzi wobec Metamorfów. Morze, ocean, galaktyka pogardy. Zaplątani w króciutkie, intensywne życie nie znajdujemy lepszego sposobu na jego spędzenie niż w oparach poczucia wyższości, odrazy i niechęci. Ciekawe, co czują do nas Idirianie. Zastanówmy się: prawie nieśmiertelni, niezmienni, jedyni w swoim rodzaju. Czterdzieści pięć tysięcy lat historii na jednej planecie, we władaniu jednej religii-filozofii. Niczym nie zakłócone stulecia badań, spokojne religijne oddanie powszechnie uznawanym świętościom, brak zainteresowania wszystkim co zewnętrzne, a potem, tysiące lat temu, niespodziewana inwazja i uświadomienie sobie, że stali się pionkami w czyjejś bezwzględnej imperialnej rozgrywce. Od pokojowego introwertyzmu, poprzez stulecia ucisku i cierpień, do ekstrawertycznego militaryzmu i fanatyzmu. Czy można ich za to winić? Starali się trzymać na uboczu, lecz mimo to niewiele brakowało, żeby zostali unicestwieni przez niewyobrażalnie potężne siły. Nic dziwnego, iż w końcu doszli do wniosku, że najlepszą obroną będzie atak, ekspansja, budowa potęgi, odsuwanie granic jak najdalej od ukochanej planety Idir. Ta katastrofalna przemiana z łagodności w zawziętość, z kontynuatorów gatunku w wojowników, zyskała nawet genetyczną podbudowę… Ach, ta okrutna i zarazem szlachetna rasa, jakże słusznie dumna ze swego dorobku, wedle własnego mniemania doskonała i chyba niezbyt odległa od prawdy! Cóż musi czuć wobec obrzydliwie ruchliwych, dwunożnych ludzi!