Выбрать главу

Powtórka. Materia i życie, splecione w uścisku, wirujące po wciąż tych samych orbitach. Bezustanne powtórki. Pożerani przeistaczają się w pożerających.

A my? Jeszcze jedno beknięcie w ciemności. Dźwięk, ale nie słowo, hałas pozbawiony znaczenia.

Jesteśmy dla nich niczym — ot, po prostu odrażające automaty biologiczne, nic więcej. Kultura musi im się jawić jako cuchnący zlepek wszystkiego, co najbardziej odpychające.

Jesteśmy rasą skundloną, nasza przeszłość jest niejasna, korzenie niewiadome, okres burzliwego dorastania wypełniony epizodami z chciwymi, nietrwałymi imperiami oraz okrutnymi diasporami w rolach głównych. Nasi przodkowie byli galaktycznymi podrzutkami, zajętymi bezustannym rozmnażaniem i mordowaniem. Tworzone przez nich społeczeństwa nigdy nie trwały; one albo rozwijały się, albo przekształcały i upadały. Coś musiało być z nami nie w porządku, tkwiło w nas coś zbyt nerwowego, pospiesznego, byle jakiego i zachłannego, żeby wyszło nam na dobre — nam, a przy okazji wszystkim dokoła. Jesteśmy żałosnymi, skazanymi na cielesność stworzeniami, żyjemy śmiesznie krótko, niewiele rozumiemy. Z punktu widzenia Idirian jesteśmy po prostu głupi i ograniczeni.

Budzimy fizyczną odrazę, ale na tym nie koniec. Próbujemy wprowadzać zmiany, grzebiemy w kodzie życia, przepisujemy Słowo modyfikując ortografię. Przetwarzamy nasze dziedzictwo, ingerujemy w życie innych ras, a co gorsza, nie tylko wytwarzamy, lecz oddajemy się we władanie tworu naszych rąk, który jednocześnie jest ostatecznym bluźnierstwem: chodzi o Umysły, rozumne maszyny, sponiewieraną esencję życia. Ucieleśnione bałwochwalstwo. Nic dziwnego, że nami gardzą. Nieszczęsne, odrażające mutacje, słudzy diabelskich maszyn, które wynosimy na piedestały. Nie jesteśmy pewni nawet własnej tożsamości, no bo czym właściwie jest Kultura? Gdzie dokładnie zaczyna się, a gdzie kończy? Kto do niej należy, a kto nie? Idirianie doskonale wiedzą, kim są; czy my mamy taką świadomość? Wiadomo: Służba Kontaktu stanowi jądro, ale co dalej? Zmiany genetyczne zaszły tak daleko, że w wielu przypadkach nie może dojść do zapłodnienia. Umysły? Nie ma żadnego standardu, a ponieważ są skrajnymi indywidualistami, często nie sposób przewidzieć ich zachowań. A może wyznacznikiem przynależności do Kultury jest fakt zamieszkiwania na orbitalu albo we wnętrzu wydrążonej planety? Niestety nie, bo wiele spośród nich ogłosiło niezależność, potem nie czyniąc nic, by choćby zachować jej pozory. Nie ma wyraźnych granic. Kultura blaknie na krawędziach, jednocześnie rozszerzając się i wtapiając w tło. Kim więc właściwie jesteśmy?

Niecierpliwe brzęczenie otaczającej ją materii, górska pieśń światła ogarnęły ją zewsząd niczym gwałtownie przybierająca fala. Nagle pojęła, że jest pyłkiem zaledwie, mikroskopijnym okruchem życia zagubionym w chaosie światła i przestrzeni.

Poczuła na sobie zmrożoną obecność śniegu i lodu, i odniosła wrażenie, że zamiera w ich chłodzie. Niemal jednocześnie dotarło do niej gorące tchnienie słońca i zdała sobie sprawę, że wszystko dokoła się topi, że woda bulgocze ciemnymi bąblami pod coraz cieńszą lodową skorupą, ucieka szczelinami, tworzy sople. Ujrzała mizerne strumyczki, spienione potoki i ryczące wodospady, wyobraziła sobie dostojne rzeki toczące swe wody ogromnymi zakolami, zobaczyła jeziora i oceany, gdzie wszystko zacznie się od nowa, od parowania. Doświadczyła całkowitego zagubienia w tym ogromie, rozpuściła się w nim bez reszty i po raz pierwszy w krótkim życiu zaznała prawdziwego strachu; bała się bardziej niż wtedy, kiedy odpadła od skalnej ściany i złamała nogę, niż podczas krótkiego lotu, niż w jeszcze krótszej chwili uderzenia i bólu, niż podczas długich godzin coraz zimniejszej samotności, kiedy leżała skulona w śniegu, powstrzymując łzy. Od dawna przygotowywała się na to doznanie. Przeanalizowała jego rozmaite warianty, uwzględniła wszelkie prawdopodobne reakcje. Traktowała je po prostu jako jeszcze jedno ryzyko, które zdecydowała się podjąć, jako coś całkowicie zrozumiałego… i przeliczyła się okrutnie, ponieważ tutaj, teraz, nie pozostało już nic do rozumienia. Być może, nie było nawet jej, która mogłaby coś zrozumieć.

Pomocy! — załkał wewnętrzny głos. Mogła tylko słuchać, nic więcej.

Jesteśmy lodem i śniegiem, uwięzieni w pułapce bezruchu. Jesteśmy płynącą wodą, wędrującą i niestałą, podążającą zawsze w dół, żeby zebrać i połączyć.

Jesteśmy parą zawieszoną nad naszymi dokonaniami, obłokiem rozwiewanym przez podmuchy wiatru. Czekamy, żeby wszystko zacząć. (Mogła wyjść z transu, ponieważ czuła krople potu spływające po czole, czuła palce wbite w skrzypiący śnieg, zaciśnięte na skałach, ale wówczas odeszłaby z niczym, niczego nie znalazłszy, niczego nie osiągnąwszy, niczego nie rozumiejąc. Postanowiła zostać i walczyć.) Cykl zaczął się od początku. Jej myśli zatoczyły krąg i ponownie ujrzała wodę płynącą wąwozami i dolinami, wychwytywaną z gleby korzeniami drzew, spływającą do jezior i mórz. Widziała, jak rozlewa się szeroko na grzęzawiskach i moczarach, wędrowała z nią z tarasu na taras, spieniona, wirująca, szemrząca. (Pot na jej czole zaczął zamarzać; natychmiast wyczuła zagrożenie i znowu musiała rozstrzygnąć, czy może jeszcze tu zostać, czy raczej powinna wstać i odejść.) Ponownie zakręciło jej się w głowie, więc wbiła palce jeszcze głębiej w śnieg. Zaraz potem wreszcie sobie przypomniała. Powrócił obraz zamarzniętej piany. Stała na brzegu maleńkiego jeziorka, zasilanego przez miniaturowy wodospad. Doskonale pamiętała, jak trzymała w dłoniach ażurową konstrukcję z zamarzniętej piany, pamiętała, że kiedy zastukała w nią paznokciem, nie uzyskała dźwięczącego odgłosu, pamiętała, że kiedy dotknęła jej językiem, poczuła zwykły smak wody. Oddech owiał ją mglistym obłokiem, który na ułamek sekundy utworzył w powietrzu zwierciadlane odbicie lodowej korony.