Выбрать главу

Spojrzał od razu.

– O! Nasz przyjaciel świniomiś. Z każdym dniem wydaje mi się coraz bardziej interesujący.

– A pan coraz mniej. Powtarza pan dowcipy – zawahała się. – Mike mówił mi, że był tu z panem Robert.

– Spałaszowaliśmy razem cztery bite śmietany.

– Skąd go pan zna?

– Ooo, to stara przyjaźń, jeszcze z kawalerskich czasów. Poznałem go przedwczoraj.

– To dobry chłopiec.

– I cwany. Wyspowiadałem mu się z całego życiorysu, a nie wiem nawet, co robią jego rodzice.

Sandra spojrzała na Tysona uważnie.

– Jego rodzice nie żyją.

Gerard wypił piwo jednym haustem. Podszedł do bufetu.

– Jeszcze jedno.

– Tak – mówiła Sandra nalewając – Chował go dziadek. Pan Sulivan umarł tydzień temu. Jest kilku krewnych, ale sądzę, że opiekę nad chłopcem i majątek zapisane zostały Hogenowi.

– Majątek?

– Tak, pan Sulivan miał akcje jakichś firm, nie wiem dokładnie. Żył skromnie, ale podobno był zamożnym człowiekiem. Sądzę, że majątek i chłopca dostanie ten sam człowiek.

– Jeszcze jedno.

Sandra spojrzała na niego poważnie. W jej oczach zapaliły się iskierki gniewu.

– Ja ci tu mówię o… A ty…!

– Wiem o czym mówisz! – Tyson podniósł głos. – Ciekawe, ale przeszliśmy na ty.

Mruknęła coś pod nosem, ale nic nie powiedziała na głos. Tyson chciał się znów odezwać, gdy drzwi baru otworzyły się i do środka weszli Plam i Hogen.

– Cześć Sandra – Hog podszedł do niej, przechyliła się nad kontuarem, pocałowała go w policzek.

Hogen przejechał lekko dłonią po jej włosach.

Przy okazji trącił Tysona.

Gerard odsunął się na bok, sięgnął po portfel.

– Ja już zapłacę.

– Podobno nie podobał ci się niedźwiedź. – Hogen położył rękę na ramieniu Tysona. Tyson powoli odwrócił się w jego stronę.

– Hog! Proszę cię! – szepnęła Sandra.

– Ile jestem winien? – Tyson znów stanął twarzą do lady.

– Osiemdziesiąt.

Tyson sięgnął do portfela i w tym momencie Hogen znów go popchnął.

– Pytałem się o coś!

– Hog!

Portfel wypadł z ręki Tysona, pieniądze i zdjęcia rozsypały się po podłodze. Pierwszy pochylił się Plam. Podniósł dwa zdjęcia – twarze dwóch mężczyzn.

– Faceci! Patrz Hog, nosi w portfelu zdjęcia facetów.

Tyson zrobił krok w jego stronę. Powoli.

– Żadnych bójek! – Sandra wypadła zza lady, stanęła między nimi. – Dorośli ludzie! Jak smarkacze!

– Oddaj zdjęcia – spokojnie powiedział Tyson.

Plam zerknął na Hogena. Ten patrzył na Sandrę. Dziewczyna zaś, szykowała się, żeby wydrapać komuś oczy.

– Oddaj zdjęcia – powtórzył Tyson i wyciągnął rękę.

Hogen znów spojrzał na Sandrę. Kiwnął głową.

– Masz! – Plam uśmiechnął się triumfalnie, kładąc oba zdjęcia na dłoni Tysona.

Gerard powoli włożył je do portfela.

– Dziękuję za piwo.

Już otwierając drzwi usłyszał za plecami ciche „Pieprzony pedał”. Nie zawahał się jednak, ani na moment. Wyszedł z baru.

„Czyż jest coś bardziej humanitarnego od przyznania każdemu człowiekowi prawa do godnego odejścia, odejścia kiedy chce i jak chce. Czyż jest coś bardziej ludzkiego od darowania cierpiącym ich bólu, choroby i niemocy?

Czy matka, która nie chce patrzeć na cierpienie swego dziecka, okaleczonego dziecka, cierpiącego dziecka, godzić się musi na to cierpienie?! Czyż to nie serce i sumienie matki powiedzieć jej powinno, czy dziecko to może żyć i być w tym życiu szczęśliwe?! Bądźmy odważni! I dajmy ludziom wolność wyboru…”

z przemówienia Johna Tylanda. 22 VI 2067

Skreślił kolejną liczbę na ścianie i położył się do łóżka.

Potem próbował usnąć. A może już śnił…

Widział tamten dzień.

Niedziela, biurowiec miał być pusty. Momorion dostał cynk, że facet tego dnia zjawi się w robocie – jakieś tam, wielce ważne papiery do podpisania.

Dopadli go w gabinecie. Momorion i Łatka.

Tyson siedział na dole, w samochodzie. Nie widział tego, co działo się w budynku, ale słyszał wszystko. Momorion nosił nadajnik wpięty w bluzę, a Tyson wcisnął sobie do ucha kulkę słuchawki.

Najpierw szczęk zamykających się drzwi windy. Potem kroki, ciche stąpnięcia po miękkiej wykładzinie korytarza. Cichy szept Momoriona.

– Zakładamy maski.

A potem już ani szeptu.

Drzwi biura otwarte kopniakiem. Krzyk sekretarki. Spokojny głos Łatki.

– Zamknij dziób. Bo stracisz uśmiech.

Niemal równocześnie głuche walnięcie. To Momorion otworzył drzwi do gabinetu.

– Co…?! – to głos tamtego.

– Twarzą do podłogi! – krzyk Momoriona. – Ty, lala, obok niego!

– Czego chcecie?!

– Ciebie.

A potem ta rozmowa. Idiotyczne zdania. Kretyni. Rozmowa. Tak kończy się zawsze, jeśli oprawca zaczyna rozmawiać z ofiarą. To taki schemat z książek i filmów. Potem zawsze ktoś przychodzi z pomocą.

Tak jak i tym razem.

Po co gadał tak długo?

A potem wycie mężczyzny, któremu Momorion wbił elektrodę w plecy. Trzepot bijącego o podłogę ciała. Zniszczony pień nerwowy. Pewne było, że facet przeżyje. I pewne, że zostanie sparaliżowany do końca swoich dni.

I być może właśnie to wycie ściągnęło pomoc. Nie zatkali mu dzioba, myśleli, że ściany są dźwiękoszczelne. A może to nie była sprawa ryku.

Wypadli na korytarz. Jeszcze spokojni. Dopiero po chwili ciche, jakby z daleka: „Stój!” Zbiegli po schodach, Tyson słyszał ogłuszający tupot nóg, krzyki, strzał.

Zapalił silnik i pełnym gazem ruszył w stronę wyjścia z biurowca.

Pewnie i tak by nie zdążył, a nawet gdyby zdążył, to nie wymknęliby się z pogoni. Ale on popełnił błąd.

Pędził wąską uliczką i dopiero w ostatniej chwili zobaczył dziecko wyskakujące mu przed maską. Kierownica w lewo. W słuchawkach rozpaczliwe:

– Ger!

Samochód wjechał na chodnik, bokiem zahaczając o automat parkingowy. Ktoś podbiegł do chlipiącego dziecka, ściągnął je z ulicy. Tyson już wycofywał. Wypadł zza zakrętu. I wtedy ich zobaczył.

Pędzili w jego stronę.

Łatka z przodu.

Momorion pięć metrów za nim.

A za nimi, kryjąc się za stojącymi po obu stronach ulicy samochodami, biegło kilku mężczyzn z karabinami w rękach. Policjanci albo ochroniarze. Też już dostrzegli samochód Tysona, zrozumieli po kogo jedzie.

To nie musiał być pościg. To mogła być walka.

Ale Łatka nie strzelał. Tak, miał w ręku karabin, mógł zatrzymać się odwrócić, pociągnąć serią po samochodach, po ludziach, którzy go ścigali. Może wtedy zdołałby dopaść samochodu.

Biegł.

Biegł pochylony, długimi krokami, z szeroko otwartymi ustami, oczami wbitymi w jeden punkt. Wreszcie cisnął precz karabin. Broń uderzyła o chodnik, odbiła się od niego, na moment zamarła lufą do góry, wreszcie opadła na beton i znieruchomiała.

I wtedy tamci przestali kryć się za samochodami. Czterech.

Łatka był już blisko, zrozumieli, że im umknie. Zatrzymali się, trzech przyklękło. Wymierzyli.

Dostał w plecy. Równocześnie chyba dwie kule. Rzuciło nim od przodu, pochylił się, trzeci pocisk trafił go w nogę, Łatka zrobił jeszcze krok, drugi. Kolana ugięły się pod nim.

Głowa uderzyła o asfalt.

Momorion uciekł dalej. Może gdyby się zatrzymał… Ale jemu strach kazał uciekać. Dostał w plecy, gdy był o trzy kroki od samochodu.

Tyson poderwał się z łóżka. Koszmar, półsen półjawa, był tak bliski, tak realny. Widział ich dokładnie tak samo jak wtedy.