Выбрать главу

Przez spotkanie przebrnęłam szczęśliwie, z powodzeniem przełamując takie trudności, jak niezbędne usunięcie z pola widzenia dwojga kantowanych małżonków oraz przedostanie się do stodoły zainteresowanych bohaterów bez świadków. Komplikacje zaczęły się po powrocie z czarującej randki.

Otóż razem z powracającą panią na werandzie pałacu z niepokojem ujrzałam mundury milicji obywatelskiej. Od razu mi się to nie podobało, ale zaryzykowałam i przez chwilę pozwoliłam działać władzy ludowej, a potem było już za późno. Morderstwo, popełnione w czasie nieobecności tych państwa, stało się faktem nieodwracalnym.

Oczywiście dwoje głównych bohaterów nie miało alibi, bo przecież usilnie się starali, żeby ich nikt nie widział, nie dość na tym, nie mogli się nawet przyznać do przebywania w swoim towarzystwie, bo małżonkowie słuchali. A ci państwo wcale nie zamierzali się ujawniać i powodować jakichś potężnych zaburzeń matrymonialnych, bo obie pary miały dzieci, małżeństwa były bardzo zgodne i świetnie dobrane i tylko chcieli sobie trochę spokojnie poromansować.

Wbrew trudnościom akcja toczyła mi się nadspodziewanie dobrze, nawet wizyta pani w stodole miała się przyczynić do wykrycia przestępcy i nagle nastąpiła katastrofa. Pani weszła do pokoju, zajmowanego wraz z mężem, i spojrzenie jej padło na stół. Na stole leżał list. Zwyczajny list w niebieskiej kopercie ze znaczkiem za 15 groszy. Pani się tym nie przejęła, ale mnie włosy stanęły dęba na głowie, bo znałam treść listu. To był anonim, który całą moją akcję rozsypał w gruzy.

Do końca prania usiłowałam ten anonim zlikwidować. Chciałam go wrzucić do ognia, dać myszom na pożarcie, wszelkimi siłami starałam się sprowadzić burzę i ulewę, która by go dokładnie rozmoczyła, wszystko na próżno. List leżał niewzruszenie jak sfinks na pustyni.

Przez ten przeklęty list wszystko się pomieszało. Pani już nie mogła współdziałać w wykrywaniu mordercy, znalezione na starej sprężynowce odciski palców świadczyły na niekorzyść głównych bohaterów pod każdym względem, zakochana para przestała być zakochana i zaczęła się kłócić, aż wreszcie w tym całym zamieszaniu zginął mi gdzieś nieboszczyk. W takiej sytuacji byłam zmuszona zaniechać kontynuowania tej niesłychanie skomplikowanej powieści.

Po pewnym czasie podjęłam jeszcze jedną próbę. Tym razem miało to być dzieło sensacyjno-obyczajowe. Na samym początku główny bohater, młody lekarz, obarczony żoną i potomkiem płci męskiej zamierzał wyjechać na urlop nad morze, gdzie właśnie miała się toczyć wspomniana sensacyjna akcja. Oczywiście, z uwagi na rodzinę, był zmuszony jechać slipingiem i to mnie zgubiło.

Kupowanie biletów sypialnych w okresie letnim jest czynnością trudną i skomplikowaną. Młody lekarz udał się pod Orbis w celu zajęcia miejsca w ogonku już poprzedniego dnia wieczorem i tym razem nawaliło mi całe oporne społeczeństwo. Pod Orbisem nie było nikogo, co w równym stopniu zaskoczyło mnie, jak i młodego lekarza. Po godzinie denerwowania się nietypową sytuacją z ulgą ujrzeliśmy, on i ja, zbliżającego się starszego pana z parasolem. Pan z parasolem robił wrażenie człowieka, dla którego stanie w ogonku po bilety sypialne jest chlebem powszednim. Zbliżył się do młodego lekarza, który na jego widok pełen nadziei zerwał się z parapetu orbisowskiego okna.

Obaj panowie zamienili ze sobą kilka zdań, przy czym pan z parasolem, wyraziwszy zdziwienie i oburzenie, że młody lekarz przebywa tu sam i nie dysponuje uprzednio sporządzoną listą amatorów na bilety, zastygł w zamyśleniu. Młody lekarz, z wyrazem nadziei i ożywienia na twarzy, również zastygł w oczekiwaniu na inicjatywę starszego pana.

Tak mi obaj zastygli, stojąc naprzeciwko siebie w piękny, letni wieczór, przed wejściem do Orbisu na ulicy Brackiej, i chyba do dziś tam stoją. Ilekroć o tej scenie pomyślę, zawsze ich tak widzę. Stoją i ani drgną, nie zmieniając wyrazu twarzy.

I jak ja mogłam w tych warunkach napisać powieść?!

***

Postawiłam ostatni znak zapytania. Posiedziałam jeszcze chwilę nad maszyną, smutnie rozmyślając o swoich literackich niepowodzeniach, a potem zgasiłam papierosa, wstałam i poszłam do łazienki.

Puściłam wodę do wanny i odwróciłam się. Na wieszaku wisiał mój pasek od służbowego fartucha. Niebieski, świeżo uprany i uprasowany. I nagle, bez żadnego mojego udziału, wbrew wszelkim życzeniom, ujrzałam ten pasek okręcony wokół szyi nieżyjącego, uduszonego człowieka...

Jezus, Mario, znów to samo! Natrętny obraz przed oczami, którego nie mogę się w żaden sposób pozbyć! Nauczona latami smutnych doświadczeń, nie usiłowałam nawet walczyć z wyobraźnią. Poddałam się od razu i przyglądając się uważnie makabrycznej scenie, starałam się dojrzeć ofiarę. Kto to jest? Ach, już widzę! Jeden z moich współpracowników, instalator sanitarny, Tadeusz Stolarek!

Dlaczego akurat Stolarek? Zdziwiłam się nieco, bo Tadeusz nic mi nie zawinił i nie miałam żadnego powodu życzyć mu czegoś podobnego, ale z zaciekawieniem patrzyłam dalej. Przez chwilę usiłowałam przeciwstawić się przeklętej wyobraźni i ujrzeć na jego miejscu kogoś innego, ale szybko z tego zrezygnowałam. Wyobraźnia, jak zwykle, zwyciężyła.

Siedząc w wannie przyglądałam się już bez oporów obrazom, pojawiającym się na tle piecyka kąpielowego. A więc Tadeusz zamordowany. Uduszony paskiem od damskiego fartucha. Dokoła cały personel pracowni, przerażony, zdumiony, zdenerwowany... Porucznik milicji, oparty o stół naszej sekretarki, która stanowczo zaprzecza, jakoby w ciągu ostatniej godziny ktokolwiek opuszczał biuro... Nikogo obcego, sami swoi... Wszyscy jesteśmy podejrzani!

Dobrze, niech będzie, ale kto jest mordercą? Nie ja, bo nie widziałam siebie, duszącej Stolarka, a poza tym pasek nie jest mój. Mój wisi tu, na wieszaku. Ktoś inny, tylko kto?

Kto???!!!

W tym miejscu wyobraźnia zawiodła. Nie pokazała mordercy, a ponieważ wszystko odbywało się bez mojego udziału, nie potrafiłam go wymyślić. Poszłam spać, zaintrygowana, a następnego dnia, w biurze, od rana przystąpiłam do rozstrzygnięcia kwestii.

— Wiesiu — powiedziałam tajemniczo. — Posłuchaj, coś ci powiem.

Wiesio jadł śniadanie. Odwrócił się natychmiast, patrząc na mnie z żywym zaciekawieniem.

— W sali konferencyjnej stał stół, krzesła i telefon...

W oczach Wiesia pojawiło się zdumienie. Umeblowanie sali konferencyjnej było mu doskonale znane i pewnie pomyślał, że zwariowałam, skoro mu o tym tak tajemniczo opowiadam. Nie zrażona ciągnęłam dalej:

— I tam, w tej sali konferencyjnej, znaleziono zwłoki Tadeusza Stolarka, uduszonego paskiem od damskiego fartucha. Kto znalazł, jeszcze nie wiem. I wyobraź sobie, Matylda zaświadczyła, że nikt w tym czasie nie wchodził ani nie wychodził z pracowni, to znaczy, że ukatrupił go ktoś z nas!

Wiesio zastygł z chlebem w ręku i z osłupiałym wyrazem twarzy. Nagle wydał z siebie dziwny dźwięk, który mnie przestraszył, bo nie wzięłam przedtem pod uwagę tego, że on je i może się udławić, słuchając mojej wstrząsającej relacji.

— Popij herbatą — poradziłam z niepokojem. Wiesio gwałtownie chwycił szklankę, popił i znów wpatrzył się we mnie.

— Kiedy?!...

— Co kiedy?

— Kiedy to było?!...

— Nigdy! Ja ci opowiadam kryminalną powieść!

— Ach! — powiedział Wiesio z ulgą. — Rozumiem. No i co?

No i nie wiem, kto był mordercą. Wiem, dlaczego go udusił, ale nie wiem, kto.

W tym momencie wszedł do pokoju Janusz.

— Janusz, w sali konferencyjnej leżą zwłoki uduszonego Stolarka — powiedział Wiesio. — Nie wiesz, kto go udusił?