Выбрать главу

— Wykluczone, on nie kłamie. I nie jest nieprzytomnym histerykiem, który nie wie, co się dzieje. Zamknięcie drzwi można uznać za fakt niewątpliwy.

— Ponieważ nikt się nie chce przyznać do zamykania, należy uznać, że uczynił to morderca. Po jakiego diabła? Żeby zwrócić uwagę?

— Ach, nie.

Wyjaśniłam mu sprawę zepsutego zamka, równocześnie intensywnie myśląc nad czymś innym. Żeby zamknąć drzwi, trzeba mieć do nich klucz. Gdzie on był, ciągle w tej dyrektorskiej szufladzie? I co z tym kluczem w wazonie?

— W naszym wazonie znaleźliście klucz... — powiedziałam, patrząc na niego pytająco.

A owszem. Właśnie klucz od tych drzwi...

Teraz już mi się zrobiło zupełnie głupio. Wiesio wychodził na balkon wtedy, kiedy Leszek jadł rybę. Wielki Boże, Wiesio?! Nie, to niemożliwe, w żadnym wypadku nie uwierzę w Wiesia!

— Zaraz. Ale przecież... po kluczu można poznać. On był taki... oślizły...

— A był. Musiał tam leżeć dosyć długo.

— No to musiałby go przedtem wyjąć z tego gnojowiska!

— Oczywiście. Mógł go wyjąć, nie czyścić, zużytkować i wrzucić z powrotem. To byłby nawet bardzo dobry pomysł.

— A co Witek mówi o kluczu? — spytałam przygnębiona.

— Twierdzi stanowczo, że nic nie wie. Nie używał klucza, nie wie, gdzie był i gdzie jest.

Diabeł mówił, że o kluczu wie tylko morderca i ja... Dotychczas diabeł miał cały czas rację. Ten klucz widzieli wszyscy, milicja go ma, może też w tym coś jest? Witek mówi, że nic nie wie?... Zaraz, było chyba coś takiego...

— Niech pan zaczeka, muszę się skupić — zażądałam stanowczo. — Coś mi się mota po głowie.

Oparłam łokcie na stole, zasłoniłam twarz dłońmi, zamknęłam oczy i usiłowałam sobie coś przypomnieć, chociaż sama nie wiedziałam co. Było kiedyś coś, co mi nie pozwala wierzyć, że Witek nie wie nic o kluczu... Tylko co? Pomimo wysiłków nie uzyskałam żadnych rezultatów skupienia.

— Na nic — powiedziałam z rezygnacją. — Nie da rady. Skleroza, mam zaniki pamięci. Muszę popytać współpracowników, może mi coś przypomną. Ale oświadczam panu, że niemożliwe jest, żeby Witek nie wiedział nic o tym kluczu.

— To znów jest pani prywatne przekonanie.

— No to przecież, do licha ciężkiego, przyszliśmy tu rozmawiać o moich prywatnych przekonaniach!

— No dobrze, niech będzie. Zamknął te drzwi...

— Zaraz — przerwałam. — Właśnie, z tym zamykaniem. Niech pan zaczeka, muszę to sobie wyobrazić. Od której strony on zamknął te drzwi?

Prokurator spojrzał na mnie dziwnie.

— Nie wiemy — odparł uprzejmie. — Przykro mi bardzo, ale po kluczu nie sposób poznać...

Uprzytomniłam sobie, że moje pytanie jest pod każdym względem pozbawione sensu. Nie zamykał ich przecież od strony gabinetu, bo musiałby czekać na chwilę, kiedy był tam Sam. Chyba że to jeden z tamtych dwóch, Witek albo Zbyszek, ale im też byłoby łatwiej przejść przez nie i zamknąć je od strony sali konferencyjnej. A jeżeli to ktoś inny, to tym bardziej... Poczułam, że zaczynam się gubić.

— Niech mi pan pomoże, do diabła! — zażądałam z gniewem. — Przecież widzi pan, że mi się wszystko miesza!

— Bardzo trafnie się pani miesza. W myśl zeznań sekretarki nikt, poza tymi dwoma panami, nie przebywał sam w gabinecie.

— No to zamknął od strony sali konferencyjnej, nie ma siły. Potem ich nie otworzył, chociaż na pewno miał ten zamiar. Dlaczego?

— Powoli. Uważa pani, że ktokolwiek to był, czy jeden z tamtych dwóch, czy ktoś inny, w każdym wypadku drzwi zamknięto od strony sali?

— Tak. Sam pan mówił, że w gabinecie nikt poza nimi sam nie przebywał, a każdy z nich raczej chyba przeszedłby tamtędy i potem zamknął.

Prokurator zamyślił się.

— Spróbujmy odtworzyć jego czynności, tak jak pani to sobie wyobraża na podstawie panujących tu zwyczajów. Najpierw ktoś z zewnątrz...

— Ktoś z zewnątrz musiałby mieć klucz. Z szuflady wyjąć nie sztuka. A z wazonu?...

Zamyśliłam się również i doznałam objawienia.

— Gdyby ktokolwiek wyjął z wazonu, toby to ulgowo nie przeszło. Już nie mówię, że śmierdziałby potem długo i wytrwale, bo mógł to zrobić późnym wieczorem, od razu iść do domu i tam się umyć. Ale zawartość wazonu na to nie wskazuje. Ma pan tam gdzieś milicyjnych chemików, niech pan ich spyta, czy świeżo poruszone pomyje dałyby potem taki efekt. Nie było pana przy tym, ale niech pan spyta kapitana, duża rzecz!...

— Mógł go wyjąć przed dwoma tygodniami. Przez dwa tygodnie wszystko miało czas się ustać.

— Nie wiem, muszek by chyba było mniej... Część by wcześniej wyleciała. Nie wiem, w jakim tempie one się lęgną...

— No dobrze, to jeszcze zbadamy. Przypuśćmy, że wyjął klucz z szuflady, dość, że go miał. Co dalej?

— Dalej wybiera chwilę... A, nie, przedtem dzwoni. Zaraz, zaraz...

Wpatrywałam się intensywnie w prokuratora nadal w stanie objawienia. On mi się przyjrzał nawzajem, odrobinę jakby rozproszony, jakby przez chwilę myślał o czymś innym, ale natychmiast na powrót się skupił.

— Co pani wymyśliła?

— Telefon był o dwunastej piętnaście. Uduszono go najwcześniej w piętnaście minut potem... Co to znaczy?

— To znaczy, że zabójca rozmawiał z nim przez piętnaście minut.

— To mi się nie podoba. Niemożliwe, żeby tak ryzykował. Przez piętnaście minut jest niewidoczny dla otoczenia, a potem popełnia morderstwo? Szczyt nieostrożności!

— Nie możemy wykluczać szczytów nieostrożności. Każda zbrodnia jest kolosalnym ryzykiem. Oczywiście, że rozsądniej byłoby przyjąć, że dzwonił i rozmawiał z nim kto inny, a zamordował go kto inny. Zaraz do tego wrócimy, na razie niech się pani nie rozprasza. Jesteśmy już po telefonie, po rozmowie i przystępujemy do samego zabójstwa.

— No dobrze, niech będzie. Wybiera chwilę, kiedy w przedpokoju nie ma nikogo... Gdyby to była Jadwiga, wystarczyłoby jej, że nie było Wiesi, ale jak wiadomo, Wiesia pół dnia przesiedziała w środkowym pokoju, znakomicie ułatwiając zbrodnię. W przedpokoju nie ma nikogo, wchodzi do sali konferencyjnej i zamyka drzwi na klucz...

— Niech pani myśli z większym sensem — powiedział prokurator niechętnie. — Czy pani by nie zdziwiło, że ktoś wchodzi do pokoju i zamyka drzwi na klucz?

— Zdziwiłoby mnie, ale co z tego? Po pierwsze tylko jedne drzwi, a po drugie nawet najbardziej zdziwiona nie zaczęłabym nagle uciekać z przeraźliwym krzykiem. Czekałabym, co z tego wyniknie, a on przez ten czas mógł mnie spokojnie zaprawić dziurkaczem.

— A przedtem jeszcze poprosiłby, żeby się pani uprzejmie odwróciła tyłem...

— O Boże, znów pan czegoś nie wie! Ze mną by ten numer nie przeszedł, ale z Tadeuszem?... Z okna naszej sali konferencyjnej jest znakomity widok na okno naszego ambulatorium, a tam urzęduje nieprzeciętnej urody pielęgniarka. Nie ma takiego faceta w naszej pracowni, który by się nie odwrócił, jakby ktoś nagle krzyknął: „O, piękna Zosia w oknie!”

— Ach, tak? — zainteresował się gwałtownie prokurator. — Rzeczywiście taka piękna?

— Jak łania! — odparłam z zapałem, który fatalnie świadczył o mojej inteligencji. — Metr siedemdziesiąt wzrostu, z piękną figurą, czarna, istna Junona!

— A nie, Junona odpada... — mruknął przedstawiciel prawa, od razu tracąc zainteresowanie.

— Nie w pana typie? Możliwe, ale ręczę panu, że też by się pan zapatrzył. Tadeusz był nieprzytomny z zachwytu.

— No tak, to wyjaśnia... Ciekawe, czego my się jeszcze dowiemy. Na razie wyłania się kwestia, czy z tego okna ambulatorium nie było widać czegoś w waszej sali.