— Wykluczone. Rzecz polega na tym, że tamto okno jest niżej, wobec czego od nas świetnie widać, co tam się dzieje, a od nich można zobaczyć tylko kogoś, kto się wychylił. Odpada.
— No to wracamy do tematu. Nie przestraszył się zamykania drzwi, odwrócił się do pielęgniarki i został stuknięty. Nie żyje. Co teraz robi morderca?
— Właśnie. Teraz powinien otworzyć drzwi od gabinetu i czym prędzej wyjść do przedpokoju tak, żeby go nikt nie zauważył. Drzwi nie otworzył. Albo zgłupiał ze zdenerwowania i zapomniał, albo mu ktoś przeszkodził. Może usłyszał, że ktoś jest w gabinecie i nie chciał szurać tym kluczem?
— Zaraz, sprawdźmy sobie ten decydujący kwadrans...
Prokurator wyciągnął swoje zapiski, a ja spojrzałam w nasz harmonogram. Co się działo między dwunastą trzydzieści a dwunastą czterdzieści pięć?
Witek był w gabinecie, co zaświadcza Matylda, która weszła do niego po jakiś podpis. Razem z nim byli Olgierd i Monika, którzy zaraz wyszli. Monika, idąc do pokoju, spotkała po drodze wracającą stamtąd Ankę. Po chwili do gabinetu wrócił Zbyszek i usłyszał głosy z sali konferencyjnej. Witek wyszedł. Zbyszek też wyszedł. Witek wrócił. Cholerna Matylda znów tam zaglądała nie wiadomo po co, chyba po to, żeby mu stworzyć alibi. Zbyszek przeszedł ze środkowego pokoju do sanitarnych, przy czym czas przechodzenia nie został sprecyzowany co do minuty, są drobne sprzeczności, banda kretynów, takiego głupstwa nie móc zapamiętać!... Jedni twierdzą, że to było na końcu kujawiaka, a drudzy, że przy mydle lanolinowym, idioci, słuchali różnych stacji... Jadwigi przez ten czas nie było nigdzie, to znaczy nikt nie wie, gdzie była, ona twierdzi, że w WC-cie, a potem robiła sobie herbatę. Wiesio wychodził z pokoju, chronologicznie rzecz biorąc w tej samej chwili, w której Zbyszek wchodził do sanitarnych. Ryszard wychodził tuż przedtem, Kacper zaraz po Ryszardzie. Wyścigi sobie urządzali czy co?... Sądząc po ilości osób, jaka miotała się w tak krótkim czasie po tak małym biurze, powinni byli zderzać się na korytarzu!
Zajrzałam do harmonogramu prokuratora i spojrzałam na niego z zaciekawieniem.
— No i co? — spytałam niecierpliwie.
— W gabinecie było pusto tylko przez krótką chwilę. Tak... Potem już nie mógł otworzyć. Natomiast zamknąć mógł tylko wtedy, kiedy tam nikogo nie było, i trudno przypuszczać, że tak znakomicie sobie wybrał tę chwilę. Chyba że sam siedział w gabinecie...
— Witek albo Zbyszek?...
— Kierownika pracowni widziała sekretarka. Mógłby wejść z gabinetu i tak samo wrócić, ale ryzykował, że ktoś siedzi w przedpokoju i zaświadczy, że w tym czasie tamtędy nikt nie wchodził, a co za tym idzie musiał ktoś wejść przez gabinet. I leży. Nie, to nonsens, zresztą ryzykował też wejście sekretarki, którą zaskoczyłaby jego nieobecność... Natomiast ten drugi, naczelny inżynier, był sam w gabinecie, mógł zamknąć drzwi, wyjść, zobaczyć, że przedpokój jest też pusty... Miał dostęp do klucza...
Zbyszek! Nie ma siły, uczepią się Zbyszka! Zdenerwowałam się natychmiast okropnie.
— Przecież mówiłam to panu! Mówiłam, że wszystko wskazuje na niewinnego człowieka!...
— Skąd pani wie, że on jest taki niewinny?
— Wiem! Wiem na pewno! Zresztą pan mi przerwał, jeżeli morderca rozmawiał z ofiarą w sali konferencyjnej, a Zbyszek to słyszał, to siłą rzeczy to nie mógł być on!
— Kto powiedział, że rzeczywiście słyszał? Na jakiej podstawie mamy w to wierzyć? I kto powiedział, że ten, co rozmawiał, jest także mordercą?
— Nie wiem, o Boże, nic mnie to nie obchodzi! Mówię panu, że to nie Zbyszek, głowę daję! Uprzedzałam, że w panu cała moja nadzieja! Niech pan coś zrobi, on jest niewinny, niech pan szuka tej szmaty od dziurkacza! Niech pan przyciśnie Witka, on zełgał coś z tym kluczem, niech pan... nie wiem, co!!!
— Bardzo gorąco broni pani tego głównego podejrzanego — powiedział prokurator drwiąco.
— Bo to jest jedyny porządny człowiek w całym biurze! On tego nie zrobił, wykluczone! Boże drogi, przyjdzie do tego, że będę musiała sama prowadzić cholerne śledztwo!
— Szczęśliwy człowiek, o którego kobieta tak walczy...
Niech mnie pan nie denerwuje!...
W dalszym ciągu konwersacji doszłam do takiego stanu, że zaczęłam rzucać nieopisane kalumnie na wszystkich podejrzanych i nie podejrzanych współpracowników, wymyślając przedziwne nonsensy, żeby tylko odwrócić jego uwagę od Zbyszka. Skutek był wręcz odwrotny od zamierzonego. Prokurator z wyraźną, jadowitą satysfakcją zbijał moje argumenty, wynajdując przeciwko Zbyszkowi dowody nie do podważenia.
— Musi panią chyba dużo łączyć z tym panem — powiedział równocześnie uprzejmie i z przekąsem, przyglądając mi się jak jakiemuś ciekawemu okazowi. Musiałam zresztą istotnie wyglądać jak ciekawy okaz, czerwona, rozczochrana, wściekła, niewątpliwie pomazana nieco grafitem z ołówka, demonstrująca w rozpaczy wszystkie braki umysłowe. Chciałam mu w szale odpowiedzieć jednym słowem, krótkim, treściwym i niecenzuralnym, ale się na szczęście powstrzymałam. Zamiast tego krzyknęłam:
Przecież on się śmiertelnie kocha...!
I urwałam. Lojalność w stosunku do Zbyszka była silniejsza nawet niż furia.
— W kim? — podchwycił natychmiast prokurator.
— W jednej pani — odparłam ponuro. — Nie we mnie, ręczę panu. Romansuje sobie z tą panią długo i wytrwale, a ja im błogosławię. A łączy mnie z nim platoniczna sympatia i wzajemne zaufanie.
Prokurator patrzył teraz na mnie, jakbym już zupełnie zwariowała.
— On się kocha w jednej pani, a pani go tak broni? Przepraszam, ale ja tego nie rozumiem.
— To niech pan sobie nie rozumie. Widocznie obce są panu ludzkie uczucia.
— Przeciwnie, ludzkie uczucia są mi dobrze znane i właśnie dlatego nie rozumiem.
— No to ja jestem taka nietypowa. I co, zamknie mnie pan za to?
— Panią nie, ale może tego pana...
Musiał mieć jednak mnóstwo wdzięku i nieprzeciętne podejście do kobiet, bo doprowadził mnie znów do przytomności. Jeszcze raz pokrótce zreasumowałam z nim wszystkie wnioski. Podejrzanych nadal było osiem sztuk, z czego dwie, moim zdaniem, wykluczone psychologicznie, dwie na skutek subtelnych obserwacji, a jedna nie mająca powodu. Ósma osoba, Wiesio, w ogóle nie mieściła mi się w głowie.
Wróciłam na górę w pomieszanym nastroju, bo z jednej strony śledcze rozważania zdecydowanie mnie przygnębiły, a z drugiej urok prokuratora, obficie na moje konto roztaczany, znacznie podniósł na duchu. Trafiłam wprost na zbiegowisko, które Witek zwołał w środkowym pokoju.
Usiadłam obok Alicji i zanim zdążyłam odetchnąć, usłyszałam od niej rewelacyjną informację.
— Uszczęśliwiłam ich — powiedziała z dużą satysfakcją. — Grzebią w wychodku.
— Na miłosierdzie pańskie! Dlaczego?! Zwariowali?!...
— Nie, ale skoro zadają głupie pytania, to słyszą głupie odpowiedzi.
Pozostawiony w pracowni kapitan, wpadłszy widać w ostateczną rozpacz, zadał Alicji zgubne pytanie. Mianowicie koniecznie chciał się dowiedzieć, czy od chwili wykrycia morderstwa nie zdarzyło się w biurze coś niezwykłego.
— Poza zapchaniem się damskiego WC-tu nie zauważyłam nic szczególnego — odparła beztrosko Alicja, po czym udzieliła mu szczegółowych wiadomości na temat naszych urządzeń sanitarnych. Zapychanie damskiego WC-tu bowiem również nie było niczym niezwykłym. Zapychał się od byle czego. Wystarczyło tam wrzucić ogryzek od jabłka i już koniec luksusów.
Kapitan, usłyszawszy tę wyczerpującą odpowiedź, dostał nagłego przypływu wigoru, wezwał posiłki i przy pomocy pani Glebowej przystąpił do gruntownego czyszczenia urządzeń kanalizacyjnych. Pani Glebowa była zachwycona, że chociaż raz w życiu milicja ją wyręcza, bo inaczej musiałaby to robić sama. Innych rezultatów tych poczynań, poza uszczęśliwieniem pani Glebowej, Alicja na razie nie znała.