— To idź se uwij. Dajcie mi święty spokój, może coś wykombinuję...
Słuchałam ich barwnych wypowiedzi i rozkładałam swoje opisy techniczne na poszczególne egzemplarze, nie wnikając na razie w ich treść, bo miałam myśl zajętą ważniejszymi rzeczami. Rozkładanie opisów przerwał mi Andrzej.
— Pani Joanno można pani zadać służbowe pytanie? — spytał jak zwykle z nienaganną rewerencją.
— Niech pan zadaje — zgodziłam się w roztargnieniu.
— Co pani ma w opisie technicznym całego obiektu? Bo ja właśnie sprawdzam te opisy, co przyszły dziś z maszyn. Wszędzie jest napisane „budynek dla robotników parowych”, nie bardzo rozumiem, co to znaczy, nic takiego nie robiłem.
— Co?! — spytał Włodek, odwracając się nagle.
— Parowych? Ja mam budynek dla robotników pałacowych!
— To może niech pani rozstrzygnie...
Patrzyłam na nich, nie mogąc tak od razu zebrać myśli. Chwyciłam własny opis techniczny i oprzytomniałam.
— Na litość boską, co wy mówicie! Budynek dla robotników placowych!
— Ja jeszcze mam wiatę na nasypy drogowe — powiedział ponuro Włodek. — W brudnopisie było jak byk: maszyny.
Stefan też się odwrócił, wciąż parskając furią.
— Te maszynistki chyba zwariowały. Ja mam u siebie kotki gnane parą.
— Co pan ma?!
— Kotki gnane parą.
— A co powinno być? — spytałam z szalonym zaciekawieniem, nie mogąc sobie tego w pierwszej chwili z niczym skojarzyć.
— Kotły grzane parą...
— To jeszcze nic — oświadczył Janusz, również odwracając się od swojego stołu. — Raz mieliśmy w opisie technicznym takie zdanie: „Pies, stojący w kącie pokoju, kopcił tak strasznie, że trzeba mu było otwór zalepić gliną”. Ładne, co?
Zaniepokoiłam się tymi informacjami i na wszelki wypadek zaczęłam patrzeć uważniej na własny opis. Zaraz na pierwszej stronie znalazłam pięknie podkreślony tytuł: Warsztat z suszarnią. W pierwszej chwili wpadłam w panikę, przekonana, że widocznie pomyliłam dwa budynki, ów warsztat i pralnię, którą równocześnie robiłam, ale brudnopis wykazał, że miał być warsztat z suwnicą. Zajęta opisem, nie zwracałam uwagi na otoczenie, kiedy nagle oderwały mnie od pracy dziwne poczynania Janusza.
Spędził Wiesia z jego miejsca i przysunął jego stół do stołu Leszka. Zmierzył odległość, zawahał się i przysunął jeszcze trochę. Wiesio stał obok, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Janusz spojrzał na mnie.
— Wstań — rozkazał.
Wstałam posłusznie z nadzieją, że coś wyjaśni. Przyjrzał mi się od tyłu i pomamrotał pod nosem.
— Na nic — oświadczył. — Siadaj.
Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z Moniką.
— Powąchaj to — powiedział do niej, wskazując stół Wiesia. Trzeba trafu, że akurat stał tam mały słoiczek farby z wyrastającą ze środka pleśnią.
— Zwariowałeś? — oburzyła się Monika. — Sam sobie wąchaj.
— No to zaraz... — Janusz obejrzał się, odsunął farbę i położył na stole gumkę do ołówka. — No, wąchaj!
— On ma fioła? — spytała Monika nieufnie, spoglądając na nas pytająco. — O co mu chodzi?
— Nie wiemy. Wąchaj, co ci szkodzi. Może nam potem powie.
Monika wzruszyła ramionami, pochyliła się i powąchała gumkę. Janusz uważnie przyglądał się jej z tyłu.
— Nie śmierdzi — powiedziała prostując się. — A co?...
— Pięćdziesiąt pięć centymetrów — oświadczył Janusz z zadowoleniem. — Jakby się uprzeć, to nawet pięćdziesiąt trzy. Mam dla Stefana osiem centymetrów.
— W tej chwili masz wyjaśnić, co to znaczy!
— Nic, musiałem sprawdzić, ile mogę mieć minimalnie między kuchnią a zlewozmywakiem. Ile potrzeba, żeby się gruba baba mogła schylić... Jesteś najgrubsza w całym biurze.
— Zwierzę — powiedziała zimno Monika, odzyskawszy głos.
Te wszystkie atrakcje tak mnie zajęły, że zapomniałam o Jadwidze. Kiedy sobie o niej przypomniałam, okazało się, że właśnie maglują ją władze w sali konferencyjnej.
— Wiecie, że ja się już do nich przyzwyczaiłem — powiedział Leszek w smętnej zadumie. — Jak skończą to śledztwo i przestaną tu przychodzić, to tak mi będzie czegoś brakowało...
— Najwięcej ci chyba będzie brakowało tego jednego, którego ze sobą zabiorą — powiedział trzeźwo Janusz.
— Najwięcej to pani Joannie będzie brakowało prokuratora — zauważył Witold, odwracając się i mrugając jednym okiem do Janusza. Pomyślałam sobie, że chyba muszą mieć jakieś dodatkowe wiadomości.
Żebym go aby nie miała w nadmiarze — odparłam proroczo.
Leszek siedział nadal zamyślony.
— Ciekawe, kto to będzie. Wiecie, powiem wam, że tak prawdę mówiąc, to ja nie wierzę w nikogo. Podejrzewam, że go wykończyła siła nadprzyrodzona albo sam popełnił samobójstwo. A propos, kto z was mi pożyczy sto złotych?
— Ja bym ci nie radził pożyczać — mruknął ostrzegawczo Janusz. — Nieboszczyk pożyczał i jak teraz wygląda?
— Rzeczywiście, może i masz rację — przyznał Leszek po namyśle. Otworzył szufladę, przyjrzał jej się z uwagą i westchnął ciężko.- — Widzicie, jak to było dobrze zrobić sobie taki skromny zapasik? Teraz będzie, jak znalazł. Proszę, i chlebek jest, i masełko, i kiełbaska, i nawet musztarda... — Wyjął słoik z zaskorupiałymi resztkami, obejrzał i pokręcił głową. — Co prawda, niedużo tego...
Przyglądaliśmy mu się z zainteresowaniem, bo jego westchnienia brzmiały sugestywnie. Leszek pogrzebał trochę w swoim spożywczym pobojowisku, podniósł głowę i też spojrzał na nas.
— Do pierwszego jeszcze pięć dni — powiedział ostrzegawczo. — Nie szaleć! Nie szaleć z jedzeniem!...
— Pani Joanno, milicja panią wzywa — powiedziała Jadwiga, zaglądając do pokoju. — A jak panią wypuszczą, to ja mam do pani bardzo ważny interes, koniecznie musi pani ze mną porozmawiać.
Jadwiga była wzburzona i nieprzytomnie zdenerwowana, co mnie bardzo zaciekawiło. Nie miałam czasu o nic jej spytać.
— Kto wychodził na wasz balkon? — spytał kapitan po wstępnych rewerencjach.
Wiedziałam, dlaczego o to pyta i o co mu chodzi, i natychmiast się zdenerwowałam nie mniej niż Jadwiga. Chcąc nie chcąc, musiałam wyznać, że Wiesio, kiedy jadł Leszka rybę.
— Ale to o niczym nie świadczy — dodałam stanowczo już z własnej inicjatywy. — Tłumy ludzi mogły wychodzić, przecież nie siedziałam tam bez przerwy!
Mimo woli zwracałam się nie do kapitana, tylko do prokuratora, który mnie od razu zrozumiał.
— Co ja pani na to poradzę — powiedział z westchnieniem. — Oczywiście, że spytamy wszystkich, ktoś tam przecież zawsze był.
— Nie zawsze — zaprotestowałam. — Tuż przedtem, jak zaczęliście nam odbierać chustki do nosa, pokój był pusty. Janusz grał w brydża. Leszek gdzieś poszedł, Wiesia trzymaliście wy, a ja przyszłam do gabinetu zaraz po nim. Przedtem był ze mną w pokoju Stefan, może on kogoś widział!
— Tego pani też broni? — mruknął niechętnie prokurator.
— A co, mam go oskarżać? To pańska domena!
— Zwracam pani uwagę, że jak odbieraliśmy chustki do nosa, to ten wazon dawno był w kawałkach — odpowiedział zimno kapitan. — Oczywiście doskonale pani wie, dlaczego szukamy tego, co wychodził na balkon.
Uprzytomniłam sobie z rozpaczą, że ja nikogo innego nie widziałam, Leszek jest roztargniony, Janusz był otępiały po wizualnym wstrząsie, a Wiesia wypowiedzi na pewno pod uwagę nie wezmą. Co zrobić?...
— Ekspertyza... — wymamrotałam w przygnębieniu.
— Jaka ekspertyza? — spytał ostro kapitan.