Выбрать главу

— Z całą pewnością to jest klucz od którychś drzwi wewnętrznych, zna pan już przecież nasze zamki...

Urządzana niegdyś pieczołowicie przez pierwszego dyrektora pracownia wszystko miała oryginalne. Lampy, robione na zamówienie we Wrocławiu, specjalnie dla nas projektowane meble, specjalnie kombinowane instalacje elektryczne i oczywiście nietypowe zamki. Klucze od tych zamków miały część z ząbkami nie płaską, a trójkątną, i część, za którą się trzyma, nie okrągłą z dziurką, tylko właśnie płaską i ośmioboczną. Wszystko na odwrót. Nie było wątpliwości, od czego jest ten klucz.

— Natomiast skąd się wziął, nie jestem pewna — ciągnęłam dalej. — Są tylko dwie możliwości: albo wyleciał z tego biurka, albo komuś z kieszeni. Wątpię, czy mógł się znajdować w aparacie telefonicznym.

Jeżeli z kieszeni, to komu?

Rozejrzałam się po współpracownikach.

— Pięć sztuk tu się poniewierało, reszta wpadła później. Alicja, Ryszard, Kacper, Leszek i ja.

Spojrzenie kapitana powędrowało po naszych twarzach i zatrzymało się na Ryszardzie. No tak, wyniki ich dochodzeń musiały być przecież takie same, jak moich. Kacper odpadł, z potencjalnych posiadaczy klucza pozostał tylko Ryszard...

Ryszard, stojący dotąd bezmyślnie, zaczai nagle grzebać po kieszeniach i wyciągnął z nich pęk kluczy. Obejrzał wszystkie i schował z powrotem.

— Żadnego klucza nie miałem — powiedział stanowczo i bez sensu, wobec uczynionej przed chwilą demonstracji,

— Dobrze, dobrze — odparł kapitan, nieco zniecierpliwiony. — Proszę wrócić do pokoju. Tu nie wolno niczego dotykać.

— O co chodzi? — zawołała z gniewem Monika. — Zabraliście Jadwigę i jeszcze wam mało? Chcecie dowieść, że udusiło go pięć osób równocześnie?

— Nie, wystarczy nam jedna. Proszę wrócić do pokoju!

W piętnaście minut potem na miejscu była już cała ekipa techniczna i prokurator, a zamknięty w środkowym pokoju personel wykańczał resztki alkoholu.

Po jakimś czasie wezwano mnie do przedpokoju. Wokół rozbitego biurka Matyldy stało kilka zakłopotanych osób. Biurko było już dokładnie wybebeszone, szuflady, wyjęte, spoczywały na kupie pod ścianą, a stos dokumentów na drugiej kupie.

Spojrzałam na to wszystko i powiedziałam ze zgrozą:

— Panowie, co robicie! Matylda jutro padnie trupem na miejscu.

— Co pani może powiedzieć o tym meblu? — spytał stanowczo kapitan.

— Słucham pana? Nie rozumiem...

— Proszę, żeby pani powiedziała wszystko, cokolwiek pani wie o tym meblu. Skąd pochodzi, za ile, co się z nim działo... No, nie wiem, co jeszcze.

Zdziwiłam się nieco, ale posłusznie wyjawiłam, co wiem.

— Było robione na zamówienie. Nie wiem, za ile, pewnie są gdzieś jakieś kwity. Było zaprojektowane, tak jak wszystkie nasze meble, przez byłego dyrektora i Witka. Unikat, drugiego takiego samego nie ma. Chodziło o to, żeby mogło być łączone ze stolikiem pod maszynę, który w związku z tym ma tylko dwie nogi, a nie cztery. Jak jest złożony i odczepiony, to leży na tej szafie, bo tu jest ciasno. Z tyłu ma zawiaski do tego przyczepiania, o tu, widzi pan? Na wierzchu leżała szklana płyta. Matylda zamykała je na cztery spusty, żebyśmy jej czegoś nie ukradli. Nie wiem, kto to robił, pewnie jakaś wytwórnia mebli, Witek będzie wiedział...

— To wszystko?

— Nic więcej sobie nie przypominam.

— Skąd mógł wylecieć ten klucz? Jak pani myśli? Z szuflady?

— Jeżeli były zamknięte, to wykluczone. Miały taką listwę... przecież chyba pan to zauważył? Po zamknięciu były doskonale szczelne, co stwierdziliśmy już nieraz. Nie było sposobu nawet podważyć zamka.

— Właśnie i nam się tak wydawało. Wobec tego, skąd?...

— A bo ja wiem?

— Trzeba to chyba rozebrać na drobne kawałki — powiedział ponuro prokurator. Pomyślałam sobie, że może to i lepiej, bo brak biurka będzie można zwalić na władze śledcze i uda nam się ujść z życiem z rąk Matyldy. Z zaciekawieniem przyglądałam się niszczycielskiej pracy, dokonywanej bardzo ostrożnie i pieczołowicie.

Nie trwała zbyt długo. Zaraz po zdjęciu blatu wykryło się coś dziwnego, na co przeciętny laik zapewne nie zwróciłby nawet uwagi. Ale ja zwróciłam z tego prostego powodu, że niejednokrotnie własnoręcznie zakładałam ową część służącą jako stolik pod maszynę. Pod blatem biurka był rowek, na którym opierał się blat stolika i musiał tam być stosowny luz, żeby tym wszystkim dało się manewrować. Luz był nieco za duży.

Przy stojącej pozycji biurka w normalnym stanie, z blatem na wierzchu, to było zupełnie niedostrzegalne. Ale teraz dało się zauważyć, że między blatem a deską z rowkiem znajdowało się miejsce, w które na upartego można było wcisnąć płaski kluczyk. Oczywiście z chwilą, kiedy całość runęła, klucz miał prawo wylecieć.

Tak, jeżeli nikt z nas nie miał go w kieszeni, to było jedyne miejsce, w którym mógł się znajdować! Pomyślałam sobie, że za chwilę chyba oszaleję, bo przecież osobą, która najlepiej znała to biurko i mogła je w ten sposób zużytkować, była Matylda. Skąd tu nagle Matylda, Matylda od początku ma niewzruszone alibi!

— Daktyloskop — mruknął cicho kapitan do prokuratora. — Chociaż raz mamy klucz, z którego może da się coś zdjąć.

— Jeżeli trzymał za ten płaski łebek — odmruknął prokurator z powątpiewaniem. — Bo jeżeli odwrotnie?...

— Musiał tak trzymać, niech pan popatrzy... Tylko tak mógł wcisnąć... No, w zasadzie mamy to załatwione, trzeba poczekać na wyniki.

Nagle przypomnieli sobie o mnie.

— My do pani właściwie mamy zupełnie inną sprawę. Przejdźmy może do sali konferencyjnej...

— A skąd pan się tu wziął o tej porze? — spytałam z zaciekawieniem kapitana. — Przecież już was tu nie było?

— Ze względu na panią. Dzwoniliśmy do pani, najpierw do domu, a potem tu i ktoś powiedział, że pani jest, ale nie chciał pani poprosić do telefonu.

— No, na trzeźwego panowie nie trafili, to pewne.

W sali konferencyjnej patrzyli na mnie przez chwilę osobliwym wzrokiem. Znów poczułam się z lekka zaniepokojona.

— Może jednak niech nam pani powie prawdę. Skąd przyszła pani do głowy ta kryjówka w mieszkaniu denata?

Poczułam się zaniepokojona znacznie więcej.

— Przysięgam, że powiedziałam prawdę. Wyobraziłam to sobie. Myślę, że w tych wizjach, do których, przyznam się panom, zaczynam czuć serdeczną niechęć, brałam podświadomie pod uwagę zawód Tadeusza. Znam mniej więcej urządzenia sanitarne. To była jedyna możliwość, pod warunkiem, że nic tam nie było podłączone, co się niekiedy zdarza. Ale bardzo rzadko. Błagam was na wszystkie świętości, powiedzcie, czy to się może zgadza?!

— Zgadza się — odparł zimno kapitan. — Coś takiego jeszcze mi się w życiu nie zdarzyło, przecież to kompletny absurd! Ale zgadza się z jedną różnicą: nie było tam pudełka po kawie czy tam po czymś, tylko torebka z plastyku.

— I co?... — spytałam zamierającym głosem.

— I właściwie nie mamy już żadnych wątpliwości, ale chcielibyśmy się upewnić co do kilku drobiazgów. Kto zdobył pierwszą nagrodę w waszym wewnętrznym konkursie piękności dla płci męskiej?

Różnych pytań mogłam oczekiwać, ale takiego na pewno nie! Patrzyłam na nich w osłupieniu, usiłując zebrać myśli.

— Zaraz — powiedziałam z rozpaczą. — Panowie, miejcie litość! Ja rozumiem, że bywam dla was niekiedy trochę szokująca, ale wasza zemsta jest nieproporcjonalna! Co to znaczy?!

— Pytam, kto zdobył pierwszą nagrodę w konkursie piękności? To chyba brzmi zrozumiale?

— Marek — odparłam, wciąż oszołomiona. — Ale co to ma do rzeczy?!