– Co wykombinowałeś? – spytał surowo.
Mały zmieszał się:
– Niczego nie wykombinowałem. Czas do domu. Lulać.
„Portos” w dalszym ciągu stał tam, gdzie go pozostawili, otoczony mętnawą błonką osłony siłowej. Kapitan przekręcił wyłącznik na bransolecie i błonka zniknęła w gęstniejącym zmroku, a emitor drgnął i skrył się pod dachem.
– Właź – rozkazał Kapitan.
Mały znowu jakby się zmieszał.
– Poczekaj – powiedział – zostawiłem promiennik. Rzuciłem go, kiedy wmieszałem się w tę bójkę.
– No to co, niech sobie leży – wzruszył ramionami Kapitan – w stacji mamy tego dobrego pod dostatkiem.
– Nie, nie, lepiej polecę. Wrócę szybciutko… Raz, dwa i z powrotem.
Przebiegł kilka metrów, zniknął, i w tej samej sekundzie zjawił się na placu, na którym wraz z Wytrwałym współzawodniczyli w zręczności, likwidując bezmyślną bijatykę.
Rozdział VI
Zero przejście natychmiast przeniosło go na plac, który, bezludny, cichy, tonął w niebieskim półmroku wieczoru. Pod tunelem leżały pokotem martwe ciała zostawione na pastwę losu. Mały pragnął wyjaśnić, co się z nimi stanie. „Ciekawe, jak długo trzeba będzie czekać? – pomyślał z obawą. – Po kwadransie Kapitan zaniepokoi się i cały mój pomysł diabli wezmą. Ale może coś się przydarzy, zanim tu przyjdzie? Czy warto było ryzykować? Warto. Czegoś się dowiem, jeżeli, oczywiście, przeżyję”.
Ułożył się jak najwygodniej na ciepłym plastiku nawierzchni kładąc dłonie pod głowę i znowu się zamyślił. Podświadomie ogarnęło go pragnienie, aby Kapitan zjawił się, zanim rozpoczną się tajemnicze wydarzenia, które rozgrywają się nocą w mieście. Dostanie naganę, parę dni aresztu, ale nie będzie się narażał na żadne niebezpieczeństwo, bo, znajdzie dzięki temu wymówkę: chciałem, ale mi przeszkodzono. „Wymówka tchórzy – westchnął Mały. – Jak się, bracie, zdecydowałeś, to doprowadź rzecz do końca”.
…Pojawili się na placu po jakichś pięciu, sześciu minutach – niespodziewanie i w sposób typowy dla Aory – znikąd, z niczego. Na placu panowała ciemność, pusta i senna, aż nagle zmaterializowały się w niej niewyraźne figurki w ubraniach niewiele jaśniejszych od otaczającej nocy. Mały nie mógł się im przyjrzeć jak należy: wiedział, że każdy ruch zaradzi jego obecność. Wreszcie udało mu się dokładnie obejrzeć grupkę, może nie karzełków, ale po prostu niskich ludzi w krótkich kurteczkach o nieokreślonej barwie. Nieśli oni długie, prostokątne ramy, podobne d ziemskich noszy.
Mały zacisnął powieki i natychmiast czyjeś ręce uniosły go, położyły na czymś miękkim, uginającym się pod jego ciałem i owo „coś”, kołysząc się miarowo, popłynęło w nieznane.
Potem kołysanie ustało. Nosze, czy co tam to było, zamarły na chwili i znowu ruszyły, ale tym razem równo i płynnie, jakby na elastyczne taśmie transportera. Mały uchylił lekko powiek i znowu je zacisnął: tak gwałtowne było przejście z gęstej ciemności nie oświetlonego miasta w jaskrawo błyszczącą biel jakiejś ogromnej sali.
Zresztą nie była to sala, a raczej szeroki korytarz o oślepiająco białych ścianach i suficie, bez jakichkolwiek mebli. Tylko nagie ściany i naga podłoga, nad którą, niczym nie podtrzymywane, płynęły prostokątne ramy – nosze z ułożonymi na nich zebranymi na placu ciałami Hedończyków. Mały leżał pomiędzy nimi i jego również unosiła gdzieś taśma cmentarnego transportera. Nad tym, dokąd tak płynęli i jak, Mały się ni zastanawiał: w świecie zero przejść i sterowanej przestrzeni antygrawitacja wydawała się dziecinną zabawką.
Ludzie w niebieskich kurtkach, teraz można było wyraźnie rozróżni ich kolor, szli obok, towarzysząc w milczeniu temu nie zatrzymującemu się nigdzie konduktowi. Teraz Mały mógł się dobrze przyjrzeć zagadkowym konwojentom: półtorametrowi, szczuplutcy – gdzież im do rosłych gospodarzy Aory – o czarnych, sztywnych włosach, zapadniętych policzkach i orlich nosach, bladoniebieskiej skórze. „Pewnie mają błękitną krew – pomyślał Mały. – Jak ośmiornice. My mamy we krwi żelazo, a oni, najwidoczniej, miedź”. Zresztą, czy warto było zgadywać? To była zupełnie inna rasa, niepodobna do ziemskiej, choć humanoidalna. Szli nie patrząc na siebie, i Mały mimo wysiłków nie mógł pochwycić żadnej ich myśli. A może to roboty? Nie – jednak ludzie. Dlaczego więc Nauczyciel nic o nich nie powiedział? I odnosi się wrażenie, że nawet w Aorze o nich nie wiedzą.
Nagle transporter zatrzymał się. Niemi konwojenci stanęli obok, jaj posągi. „Po jakie licho wplątałem się w tę awanturę – pomyślał smętnie Mały. – Siedziałbym sobie teraz w stacji razem z chłopakami. A może uciec?” Ale natychmiast zawstydził się swoich myśli. Chwilowo nic strasznego jeszcze się nie dzieje, a w ogóle to dokąd uciekać, jeżeli załóżmy, zero przejście tu nie działa? No bo, w gruncie rzeczy, po ci zero przejście w salach regeneracji? Umarlaki nigdzie nie wyskoczą”.
Nagle, rozsunęły się ściany, w uszy wwiercił się dźwięk, podobny do odgłosu, jaki wydaje świder elektrycznymi pojawiły się ciemne skrzynki – wypisz, wymaluj pamiętne „szafy” w milea. Korytarz zniknął a „szafy” stały pod mlecznobiałą ścianą, z której jeden za drugim wychodzili tacy sami niscy chłopcy czy dziewczynki w niebieskich kurtkach. Podeszli bliżej i Mały poczuł, że „nosze” powoli zaczynają przybierać pionową pozycję.
Instynktownie wczepił się w ich ramę, a najbliższa „szafa” ruszyła na niego, ukazując czarną pustkę za rozpływającymi się drzwiami. Mignęła myśl o ucieczce. „Za późno!” – zdusiła ją następna. Pustka już go pochłonęła, oplotła jakby mocnym kokonem, ale nie obezwładniła: mógł się poruszać, choć z trudem. Skądś z góry powiał wietrzyk, chłodny, pachnący ozonem, po ciele przebiegło mrowienie i zakłuło w piersi. Coś jeszcze silniej spętało jego ciało: bezskutecznie spróbował unieść rękę, mógł zaledwie poruszać palcami: Oddychanie stawało się coraz bardziej utrudnione, a po twarzy popłynęły lepkie strumyki potu: temperatura wzrastała.
– Uduszę się – powiedział na głos.
Ale krzyknąć nie mógł. Zamiast swego głosu usłyszał jakieś chrypienie, bolało go gardło, język spuchł. Myśli utraciły kształt, rozpłynęły się, pojawiły się halucynacje. Nagle Mały zupełnie wyraźnie zobaczył okno z szybami, o które uderzały kropelki ukosem padającego deszczu. Przez zasłonę deszczu ujrzał kiście podwójnego bzu w ogrodzie. Miał ochotę zasnąć przy akompaniamencie tego szmeru kropli!
I nagle, znowu nieoczekiwanie – jak wszystko tutaj – świadomość się rozjaśniła, myśli ożywiły się i nabrały precyzji. „Sprawdzali – natychmiast stwierdził Mały – sprawdzali, czy rzeczywiście wyciągnęliśmy kopyta. Może kogoś nie trzeba będzie przerabiać, ale tylko troszeczkę podreperować po tej bójce. Wszystko przecież może się zdarzyć”. I rzeczywiście: powietrze stało się nagle czyste, jakby nie było lepkiej duszności i ciężaru, ciemność zaczęła ustępować, przesycona różową mgiełką podobną do takiej, jaką widzi się letnim przedświtem gdzieś na Ziemi. Ale nie zdążył się nawet ucieszyć, kiedy pojawiające się nie wiadomo skąd zaciski miękko ułożyły go na czymś płaskim i twardym – może szafocie, może stole operacyjnym. Z góry opuścił się hełm, podobny do suszarki, jaką widzi się u fryzjerów, wionął na Małego gorącym powietrzem i przez całe ciało przebiegł jakby prąd elektryczny.