– Wiesz, co to takiego gra? – podpowiedział Bibl. – No więc przepisy gry nie pozwalają na więcej niż dwie puszki. Zrozumiałeś?
Nikt się nie dowiedział, co Hedończyk zrozumiał, ponieważ w tej właśnie chwili zainteresował go pozostawiony na stole „bicz” Alika. Zastosowania tego przedmiotu nie trzeba mu było objaśniać. Natychmiast schwycił go i biała błyskawica uderzyła Alika po twarzy.
Alik krzyknął, przyciskając dłoń do oczu. Druga błyskawica sparzyła dłoń Bibla, który rzucił się Alikowi na pomoc. Hedończyk zarżał, wymachując swym połyskującym batem. Trzecie uderzenie przeznaczone było dla Małego, ale jego reakcja okazała się szybsza. Rzucił się pod nogi brodaczowi w kąpielówkach i przewrócił go na podłogę. W tej samej sekundzie „bicz” był już w ręku Małego.
– Rogówka nie uszkodzona – powiedział Bibl po obejrzeniu oczu Alika – zareagowały tylko zakończenia nerwów. To wyłącznie broń za dająca ból – pomachał ręką w powietrzu – do tej pory pali.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Hedończyka.
Ten roześmiał się:
– Bić dobrze. Pali. Boli. Wesoło.
– Dobrze, powiadasz? – groźnie spytał Mały. – A kiedy ciebie biją? O, tak. – Jego potężna dłoń chlasnęła po owłosionym policzku. – Wesoło, co? – Drugie uderzenie rzuciło brodacza na ścianę.
– Zostaw go – powiedział Kapitan – przecież to głuptas.
A głuptas już ryczał, jak wychłostany chłopaczek, rozmazując pięścią łzy po skudłaczonej brodzie.
– Będą z nim kłopoty – stwierdził Bibl. – Trzeba mu zrobić zastrzyk. Prześpi całą dobę, a przez ten czas odnajdziemy gdzieś zielony mirażyk i podrzucimy ten skarb jego rodzicom.
– Taki świat nie ma prawa istnieć – warknął ze złością Alik, oczy go już nie bolały. – Nawet w stadzie wilków panuje większa przyjaźń a ci tutaj to jak pająki albo skorpiony. Trzeba ich wychowywać na nowo. Od tego momentu, gdy im zaczynają podawać smoczki z kaszką.
– Ich nie da się na nowo wychować – powiedział Kapitan – cykle biologiczne zostały zaprogramowane całe tysiąclecia temu, na całe tysiąclecia w przyszłości.
– W takim razie trzeba zniszczyć ten program.
– Jak?
Alik milczał.
– Nie wiesz? Ja także nie wiem. I nie jestem jeszcze gotów do drugiego spotkania z Nauczycielem.
– Trzeba się stąd wynosić – stwierdził Mały. – Niczego ich nie nauczymy i sami także niczego się nie nauczymy… Zbyt zagmatwana jest ta ich nauka i nie wiadomo, gdzie początek, gdzie koniec nitki w tym kłębku.
Kapitan i Bibl popatrzyli po sobie: przecież oni wiedzieli więcej niż tamci. „Chyba mimo wszystko jeszcze za wcześnie wyciągać wnioski, Bibl” – powiedziało spojrzenie Kapitana. Bibl uśmiechnął się: „Mamy jeszcze jutrzejszy dzień”. A na głos powiedział:
– Dla mnie jeszcze nie całkiem jasna jest rola, jaką odgrywa tu Błękitne Miasto. A to, wydaje mi się, najważniejsze ogniwo w naszyjniku Hedony.
– Dowiemy się jutro – podsumował Kapitan.
– Kto? – zaniepokoił się Alik.
– I ty również. Wszyscy czterej. Dlatego właśnie poleciłem, żeby nikt nie zdejmował hełmów aż do jutrzejszego spotkania. Oni tam nie posiadają zdolności telepatycznych i hełmy są niezbędne jako środek porozumiewania się. Pomagają im poznać nasz język. Nawet to, co teraz myślimy i co będziemy myśleć do dnia jutrzejszego, wszystko to utrwalą, rozszyfrują i przekażą im nasze hełmy.
– Kolektor językowej informacji – uściślił Bibl.
Rozdział VI
Cytrynowożółty chodnik miał ich doprowadzić do celu.
– Ten? – Alik zrobił krok do przodu i natychmiast cofnął się powstrzymany spojrzeniem Bibla.
– Nie, nie ten. Poczekamy.
Stali przy samej granicy Błękitnego Miasta, tam gdzie chodniki – „ulice” błyskawicznie zjawiały się i odpływały w kolorowy zamęt przedziwnych form architektonicznych. Miasto piętrzyło się ku niebu piramidą płaszczyzn, której szczyt, jak Ewerest, ginął w gęstej niebieskawej mgle. „Ulice”, które przepełzały u podnóża piramidy, nie miały wyraźnie zarysowanych granic. Na pierwszym planie widniała kolorowa taśma chodnika, bez zazębień i zgrubień, w dalszej perspektywie – ciemne otwory tuneli i połyskliwy taniec licho wie czego. Niektóre chodniki pełzły długo i powoli, omijając podnóże, inne wpadały do najbliższego tunelu albo jak węże wpełzały na wiszące bez żadnych podpór płaszczyzny poziomów. Wszystko wyglądało tak, jak wtedy, kiedy w tym samym miejscu, stali zamyśleni Bibl i Kapitan, z tą tylko różnicą, że teraz czekali na jeden jedyny określony chodnik – „ulicę”.
– Oto on – powiedział Kapitan.
Taśma o jadowicie cytrynowej barwie dość szybko podpełzła pod ich stopy. Kapitan wszedł na nią pierwszy, za nim drżący z ciekawości Alik, powolny Mały i zamykający pochód Bibl, który dwa razy uważnie popatrzył, zanim stąpnął na pełznący chodnik.
Tym razem plastik nie opadł pod ciężarem czterech ludzi, tylko ugiął się lekko. Ulica przepłynęła jakieś dwanaście metrów skrajem czarne pustyni i zakręciła w przejście pomiędzy szklistymi „ścianami”. Za nimi w przezroczystych, nie stykających się ze sobą przestrzeniach, przelewało się coś najwyraźniej bardzo jaskrawego, ponieważ ciemne szkliwo „ścian” w niewielkim tylko stopniu tłumiło tę jaskrawość.
– Nie byliśmy tutaj, Kep – stwierdził Bibl – nie przypominam sobie tego koszmaru.
– Ja też.
– Plazma – pewnym głosem stwierdził Alik – najprawdopodobniej odprowadzona z plazmotronu do pułapek pola magnetycznego. W nich właśnie odbywają się różne procesy chemiczne.
– Dobry jesteś – pochwalił go Mały. – Nawet tu jest gorąco. A tam?
– Trudno powiedzieć. – Kiedy ma się do czynienia z plazmą, to temperatury rzędu milionów stopni są normalne nawet u nas na Ziemi. A są pewnie jeszcze wyższe.
„Gorącą ulicę” nie przeszli, lecz przebiegli, jakby nie wystarczała prędkość chodnika. Hedończyków nie było: najwidoczniej kierowali procesami plazmowymi za pośrednictwem pulpitów zdalnego sterowania Tymczasem „ulica” wyskoczyła na przestrzeń zapełnioną znaną już Kapitanowi i Biblowi feerią barwnej i świetlnej geometrii. Chwilami można było zobaczyć pracowników obsługi, jak nie zatrzymując się gnali parabolicznymi krzywymi nie wiadomo na czym i nie wiadomo dokąd. Bibl wyjaśnił swoją hipotezę o syntezie myślowych zamówień z granatowej i zielonej fazy i Alik dosłownie oszalał z zachwytu. Z płonącymi oczyma, zadzierając wysoko głowę cofał się coraz dalej, starając odnaleźć na powietrznych ekranach zarysy jakiegoś znajomego przed miotu.