– Zegnij prawą nogę w kolanie, lewą cofnij do tyłu, będzie lżej – usłyszał.
Głos był dziwnie cichy w otaczającym ich bezdźwięku, który – zdawało się – głuszył wszystkie odgłosy mogące zrodzić się w tym huraganowym ruchu poprzez barwny mrok szybu. Mały jednak usłyszał i przyklęknąwszy na jedno kolano zdołał utrzymać równowagę w chwili, gdy szyb znowu skręcił i zawirowało nimi aż do bólu w skroniach. Po co to potrzebne? A przecież tą drogą poruszają się codziennie, co godzina, może nawet co minuta syntetyzatorzy, chwytacze, przestrzeniowcy czy jak ich tam zwą, tych cudotwórców niepojętej dla Ziemianina techniki.
Wreszcie chodnik wypadł na niebieską przestrzeń i było to podobne do startu samolotu w czyste niebo. Równa, bez zamętu czy gry barw niebieska kopuła i złocista kula w dali, nie słonecznie złota, oślepiająco jaskrawa, lecz złocista jak kopuła cerkwi w niebieskiej mgiełce.
Mocny chwyt na ramieniu Małego osłabł.
– Co to było? – spytał Mały.
– Przeszliśmy konwertor.
– Co?!
– Używam terminów, które są dla was zrozumiałe. Tak byście go scharakteryzowali przy naukowym opisie. Funkcja silnika i generatora. My mówimy prościej: wirnik. Część syntetyzatora.
Dalsze objaśnienia były dla Małego zbędne: i tak czuł się jak na tureckim kazaniu. Powiedział po prostu:
– Myśmy tamtędy tylko jechali. A kto jest w stanie pracować w tym wirniku?
– Najbardziej przystosowani. Do gorąca, do prędkości, wiraży.
– I spadają?
– Czasami. Niektórych ratują.
– A innych? Do atomowego dezintegratora?
Os przemilczał to pytanie. Złocista, odległa kula wisiała nieruchomo w niebieskiej mgiełce jak miniaturowe słońce. Tak właśnie mogło wyglądać z pokładu przelatującego obok kosmolotu – trzeba by tylko zaczernić kopułę. Właśnie tam, do nakreślonego wzrokiem poziomu, unosił się ich kapryśny plastikowy chodnik.
– Koordynator? – spytał Mały, nie wiadomo czemu ściszając głos. – A gdzie są chłopcy?
– Zaraz wszyscy się spotkacie. Czas i długość naszych dróg są zsynchronizowane.
Może tak właśnie było. Ale Alik, podobnie jak Mały, nie myślał o tej synchronizacji.
– Dlaczego przez cały czas suniemy pod górę?
Si odparł:
– Ponieważ trzeci porządek wypoczynku osiągniemy dopiero na dwudziestym dziewiątym poziomie.
– Dlaczego trzeci? A gdzie drugi i pierwszy?
– Drugi i pierwszy to porządki nocy. Pierwszy – sen, drugi – przebudzenie. Trzeci usuwa stres w czasie pracy.
Alik nie zaryzykował zadawania dalszych pytań o porządki i poziomy, tym bardziej że liczenie tych ostatnich było prawie niemożliwe. To pojawiały się, to znikały w trakcie ich jazdy, nie przestrzegając żadnej kolejności, nie dając się porównać ani z podestami, ani z piętrami. Pojawiały się to jako przestrzeń ograniczona ekranami lub pulpitami, to jako wnętrze napełnione gazem. Taki basen z przezroczystymi ścianami znaleźli i na dwudziestym dziewiątym poziomie – kolosalne akwarium z pomarańczową cieczą, wzdymającą się i opadającą pod uderzeniami mnóstwa ludzkich ciał. Alikowi wydało się, że jest na zawodach pływaków-akwalungistów, zabawiających się pod wodą nie wiadomo dlaczego zabarwioną minią. Nie mieli na sobie ani masek, ani akwalungów, ale żaden z nich nawet nie próbował się wynurzyć, aby zaczerpnąć powietrza. Byli albo amfibiami, albo pomarańczowe „coś” nie było cieczą. Alik mógłby to określić jako kolorowy „smog”, mieszaninę, zawierającą tlen atmosferyczny z rozpuszczonym w niej suchym pomarańczowym barwnikiem, najwidoczniej nieszkodliwym dla płuc. Ale za słuszność tej hipotezy nie mógł, oczywiście, zaręczyć.
Si zaproponował mu, żeby się rozebrał i przyłączył do pływaków. „Czy to bezpieczne?” – zapytał spojrzeniem Alik. „Całkowicie” – w ten sam sposób odparł Si. Błyskawicznie zrzucił ubranie i ze zdziwieniem obserwował manewry Alika. Szczególnie zaskoczyła go bielizna i skarpetki, ale nie zadał żadnego pytania. Si skoczył z nieruchomego skraju chodnika w pomarańczową mgłę i zawisnął, nie wykonując żadnych ruchów pływackich. Alik odważnie poszedł za jego przykładem i tracąc błyskawicznie ciężar, znalazł się w tej samej zawiesinie.
– Milcz, nie krzycz, nie pytaj – powiedział wygięty parabolą Si i Alik nieoczekiwanie poczuł, że ktoś go trzyma, nie pozwalając mu nawet poruszyć palcami.
Ta sama niewidzialna, ale wyczuwalna siła wygięła go nagle w łuk, przewróciła na plecy i przekręciła łuk na drugą stronę tak, że aż chrupnęły kości. Alik zaczerpnął ustami powietrza – rzeczywiście otaczało go powietrze – i spróbował się wyprostować, ale natychmiast wygięło go najpierw na lewy, a potem na prawy bok. Ten niewidzialny „ktoś” wyraźnie nie liczył się z wytrzymałością ścięgien i mięśni i Alik nieomal chciał wyć z bólu, gdy rozciągano go wzdłuż.
Nawet nie widział, co działo się z jego towarzyszem, tylko jeden raz mignął mu przed oczyma wygięty nieomal na podobieństwo koła Si.
– Boli – bardziej wyszeptał, niż krzyknął Alik, ale tortura w pomarańczowym „smogu” trwała dalej: Alika wyciągano, zginano, przekręcano, uciskano mu mięśnie brzucha i pleców, do momentu, kiedy wreszcie domyślił się, że jest to miejscowa „gimnastyka przemysłowa”.
Zakończyła się ona takim samym skokiem – tylko nie w dół, a do góry; Alika wyrzuciło miękko na brzeg „akwarium”, na którym, leżała jego odzież i z którego w tak nieprzemyślany sposób dał nurka w pomarańczową mgłę.
Żyjesz? – całkiem po ludzku uśmiechnął się Si, który ubierał się obok. – Mówiłem ci przecież, że to nie jest niebezpieczne.