Выбрать главу

Na jego twarzy zastygł wyraz nie ukrywanego rozczarowania. Złota kula nie oszukała ich. Rzeczywiście znajdowali się na dnie krateru o gładkich ścianach z nieokreślonego tworzywa. Ściany rozchodziły się Pięcioma krawędziami ściętej piramidy o rozmaitych odcieniach liliowej barwy i rozmytych granicach. Nad jednolicie liliowym amfiteatrem nieruchomo wisiało na niebie takiego samego koloru słońce. Trudno było wyobrazić sobie coś równie nudnego i smętnego. Nawet pustynia z jej zapylonym połyskiem sprawiała mniej przygnębiające wrażenie.

„I chroń mnie od ducha próżniactwa, smętku, obojętności i pustosłowia” – w pamięci Kapitana wypłynęły słowa starego psalmu czy modlitwy. Duch próżniactwa i smętku. Nawet średniowieczny asceta religijny nie byłby zachwycony takim krajobrazem.

– I to ma być kolor szczęśliwości? – spytał z szyderstwem.

– Może damy sobie spokój i wrócimy? – Mały skinął głową na wirujący w centrum krąg.

– Ostatni krąg piekieł – uśmiechnął się Bibl – mimo wszystko trzeba go przejść. Rozdzielimy się, Kep. My zapoznamy się ze wspomnieniami i pragnieniami. Sny, jak przypuszczam, są nam niepotrzebne, a Mały z Alikiem zbadają wyobrażenia. Alikowi ich nie brakuje. Spotkamy się tutaj mniej więcej za godzinę. Złota bania – to określenie Alikowi się udało – proponowała, aby ustalić czas opierając się na naszych ziemskich przyrządach. – Popatrzył na zegarek: – U mnie jest dziesiąta rano.

Bibl i Kapitan przecięli krater. Do najbliższej ściany, biegnącej pod kątem w górę, ku podobłocznym wysokościom, było nie więcej niż trzydzieści metrów. Ale mimo jaskrawości jej nasyconego fioletu znowu nie mogli określić, z jakiego tworzywa ją wykonano: ściana rozsunęła się przed nimi jak kurtyna, a wyciągnięte ręce napotkały tylko powietrze. Zresztą nie to przyciągnęło ich uwagę. W przejściu, które pojawiło się w ścianie, odsłonił się przed nimi niezwykły i oryginalny widok,

Rozszerzając się ku górze przewróconym i rozciętym pionowo stożkiem, w trochę przyćmionym świetle niezbyt jaskrawego słońca, piętrzyły się przezroczyste, szkliste poziomy, prawie niewidzialne na większej wysokości. Nawet z bliska trudno się było zorientować, co to takiego. Ale jeżeli przypatrzyło się im uważnie, można było dostrzec niby szklane, zamknięte prostopadłościany o objętości jakichś czterech metrów sześciennych, zawierające ludzkie ciało rozpostarte nieruchomo w powietrzu. Dzięki miedzianemu odcieniowi skóry od razu można było rozpoznać Hedończyków, którzy w porównaniu z maleńkimi mieszkańcami Błękitnego Miasta wydawali się prawie olbrzymami. Przy jednakowej budowie ciała tylko brodate, obrośnięte twarze pozwalały z daleka odróżnić mężczyzn od kobiet, a policzyć ich było prawie niemożliwe.

– Około stu tysięcy – stwierdził Bibl.

– Skąd to wziąłeś? – z powątpiewaniem zapytał Kapitan. – Z sufitu?

– Ależ skąd. Proste obliczenie. Ilu z trzech milionów dobrnie do Nirwany? Jedna piąta, może jedna szósta, nie więcej. Należy założyć, że jakieś pół miliona. A ile jest stopni? Pięć. A więc tutaj jest ponad sto tysięcy. Chyba niewiele się pomyliłem.

Nagle ciała zaczęły się poruszać. Wyginały się, przewracały, wymachiwały rękoma i nogami, wykręcały się dziwnie, składały się wpół i znowu prostowały. Kapitan przypomniał sobie opowiadanie Alika o gimnastycznych ćwiczeniach w fotonowym gazie i wyjaśnił:

– Grawitacyjny masaż. Niszcząc świadomość, w taki właśnie sposób podtrzymują sprawność mięśni. Najprawdopodobniej to samo ma miejsce i na ostatnim stopniu, kiedy świadomość całkowicie się wyłącza. Inaczej niemowlaki z Zielonego Lasu okazałyby się półtrupami.

W obrazie tysięcy wijących się ciał było coś z ilustracji Gustawa Dore do „Boskiej Komedii”. Raz już pokazywano im takie realne piekło Dantego na planecie DZ w gwiazdozbiorze Cefeusza, wykorzystawszy w tym celu książkę zabraną przez Bibla. Ale tam miało to przerazić przybyszów, podczas gdy tutaj w obrazie kopiującym Dorego nie było niczego strasznego.

– Wspomina pan, Kep? – domyślił się Bibl. – Może pan skorzystać z wolnych kabin, przeznaczonych zapewne dla następnych z pierwszego stopnia szczęśliwości.

Kapitan popatrzył na rząd pustych szklanych skrzynek i uśmiechnął się:

– Byłoby co wspominać, prawda, Bibl? Niekoniecznie straszne chwile. Były również szczęśliwe dni w naszym życiu. Tylko czy warto ożywiać to, co umarło dawno i bezpowrotnie.

Przeszli obok pustych kabin w kierunku najbliższej liliowej ściany. Wijące się ciała znowu zawisły nieruchomo.

– Ciekawe, jak ich odżywiają i przekazują informacje? – zainteresował się Bibl. – Nie widać ani rurek, ani przewodów. Przy tej technice mogli wykombinować systemy bezprzewodowe. Zresztą to nieistotne.

Ścięty wierzchołek przewróconego stożka przeszli w ciągu kilku minut. Liliowa ściana rozchyliła się, jak przy wejściu, i znowu ręce napotkały tylko powietrze. A widok, który rozpostarł się przed ich oczyma, dokładnie przypominał ten, który widzieli przed chwilą. Takie samo mnóstwo brązowych ciał w szklistych kabinach uciekających w górę przewróconą połówką stożka, liliowe słońce nad głową i rozpływający się mrok znikających przegródek.

– Stopień niespełnionych pragnień – zamyślił się Bibl. – Pobity „biczem” słabeusz bije siłacza. Mag staje się ksorem, a ksor przeradza się w sirga. A może coś pomyliłem: w każdym razie marzenia pasożytów nas nie interesują, Kep. Chciałbym zaryzykować. Miałem w młodości jedną małą koncepcję, której nie można było sprawdzić. – Zrzucił kurtkę i wskoczył do najbliższej skrzynki. Szkło, czy coś innego, przepuściło go, tak jak otwierają się drzwi do pokoju. – Niech się pan nie boi! – krzyknął, układając się w przestrzeni. – W ostateczności proszę mnie wyciągnąć za nogi po dziesięciu minutach.

Wszystko to rozegrało się tak szybko, że Kapitan nawet nie zdążył otworzyć ust. Usiadł w pojawiającym się nie wiadomo skąd, charakterystycznym dla Hedony fotelu, i z niepokojem spoglądał na zawieszonego w powietrzu Bibla. Bibl był spokojny, nieruchomy i milczący.

Minęło pięć minut, sześć… dziewięć. Bibl wciąż wisiał, nie dając znaku życia, wyciągnięty w swoim przezroczystym pudełku. Kapitan denerwował się. Podszedł bliżej. Dziesięć minut. Przesunął ręką poprzez szkło – które okazało się zupełnie nie szkłem, ale może zagęszczonym powietrzem lub polem ochronnym o nieznanym charakterze i mocy – trudno byłoby zastanawiać się, czy posiada ono masę – i schwycił Bibla za nogi. Ciało towarzysza wysunęło się na podłogę lekko, zupełnie jakby utraciło swą normalną wagę i Bibl ocknął się klęcząc na swojej rzuconej na podłogę kurtce.