– Nieźle – powiedział. – Myślałem, że nigdy już nie wrócę.
– Skąd?
– Długo by opowiadać – westchnął Bibl, ubierając się. – Pomówimy o tym po powrocie na stację. Jakże to wszystko było realne! Nie miało nic wspólnego ze snem.
Kapitan nie nalegał. Zapytał tylko:
– Gdzie to było? Na Ziemi czy w kosmosie?
– Na Ziemi. – Bibl znowu westchnął. – Dziwne. I straszne. Bardzo straszne. Wie pan co, trzeba poszukać chłopców. Dobrze, że mnie pan na czas wyciągnął. Żeby tylko i ich nie trzeba było skądś wyciągać. Takie eksperymenty to igranie z ogniem!
Przejście na następny „stopień” było takie samo, jak poprzednie. Nieprzezroczysta ściana o nieokreślonej masie, mgła czy kurtyna, wszystko identyczne. Ale widok, jaki ukazał się przed nimi, był już inny.
W takim samym stożku, na takich samych powietrzno-szklanych poziomach, znajdowały się tysiące takich samych nagich ciał. Ale nie wisiały one rozpostarte nieruchomo na zagadkowej pustce. Gestykulowały, siedziały, leżały, poruszały się z miejsca na miejsce, przypominając tłum; na dużym dworcu albo na nadbrzeżu, kiedy przybija transatlantyk. Był jednak pewien szczegół, który zakłócał to podobieństwo. Nie liczebność tych krzątających się w powietrzu tłumów, nie wzrastająca z każdym poziomem liczba osób i nawet nie brak odzieży – takie zgromadzenia można zobaczyć i na plażach – nie, uderzał brak kontaktu, całkowity brak porozumienia jednego człowieka z drugim. Każdy z nich istniał i ruszał się sam dla siebie, nikt nie potrącał drugiego, zupełnie jakby każdego z nich chroniła jakaś niewidzialna powietrzna przegroda. Zderzając się, odskakiwali od siebie, jak dziecinne samochodziki w lunaparkach, odskakiwali nie dotykając się nawzajem, jakby odrzucał ich niewidzialny, powietrzny zderzak.
– Rozumie pan coś z tego? – spytał oszołomiony Bibl.
– Szukam Małego i Alika – tylko do takiej odpowiedzi ograniczył się Kapitan. Nie miał ochoty myśleć o tym szaleństwie.
Małego i Alika odnaleźli, przeszedłszy kilkadziesiąt metrów. W swoich niebieskich kurtkach kontrastowali z otaczającymi ich nagimi ciałami. Znajdowali się oni, najwidoczniej, w jednej nieoddzielonej przestrzeni, ponieważ poruszali się zgodnie, nie odpychając się, nie przechodzili obok siebie obojętnie i nawet rozmawiali, choć w świątynnej ciszy stożka nie było słychać ich słów. Wyglądało to, jakby odgrywali jakąś pantomimę: gdzieś szli, coś oglądali, Mały podskakiwał, próbując uchwycić coś w powietrzu, Alik przebiegał kilka metrów i wracał, pokazując coś, co przyniósł, chociaż niczego nie było widać – tylko powietrze i nie zwracający na nich uwagi czerwonoskórzy ludzie.
– Pantomima – zauważył Bibl – i to na określony temat. Tylko sens niejasny.
– Wcale go nie będziemy wyjaśniać – stwierdził Kapitan i ruszył pomiędzy krzątającymi się w pobliżu Hedończykami, którzy nie rozstępowali się, ale i nie przeszkadzali mu w przejściu.
Bibl ruszył jego śladem. To samo. Szedł naprzeciwko ludziom, a oni cofali się, zbaczali, nie widząc go. Kapitan tymczasem złapał już za kołnierz Małego, który stał ze szklistym wzrokiem lunatyka.
– Niech pan bierze Alika, i do wyjścia. Nie będzie stawiał oporu. Jeszcze jest w transie – powiedział Kapitan i popychając Małego, wyszedł na wolną przestrzeń koło liliowej ściany.
Dopiero tutaj spojrzenie Małego ożywiło się.
– Kep? – zdziwił się. – Ty tutaj?
– A kto? Zgłupiałeś, czy co?
– Można zgłupieć.
Alik również się ocknął. Spojrzał wokoło, poznał kolegów, i coś zbliżonego do uśmiechu wykrzywiło mu wargi.
– Halucynogenne powietrze – westchnął. – Widzieliśmy z Małym takie rzeczy…
„Takie rzeczy, takie rzeczy” – Mały zaczął go przedrzeźniać. – Wpakowałem się w twoją zabawę i po co?
– Może powiesz, że to nie było ciekawe? Przecież obaliliśmy teorię Einsteina. Przeszliśmy pętlę. Wyobrażacie sobie, co może się stać, jeżeli Prędkość cząsteczek elementarnych przekroczy prędkość światła?
– Poczekaj, chłopie – przerwał mu Kapitan. – Bibl też widział to i owo. Opowiecie w domu. Trzeba się spieszyć. A na ostatnim stopniu, jak myślę, nie mamy nic do roboty. O, już i Fiu się objawił.
Śruba krateru wyniosła Fiu na powierzchnię. Jak poprzednio był niewzruszony, cichy i nie zdradzał zaciekawienia. Wyprowadzając gości na skraj czarnej pustyni, dawał im ostatnie wskazówki:
– Z Nauczycielem spotkacie się tak, jak się umówiliście. Tylko nie zdejmujcie hełmów podczas rozmowy. To dla nas nadzwyczaj ważne. Wiele dyskutujemy i myślimy o waszych słowach.
– A jeżeli już się nie zobaczymy? – zapytał Kapitan.
– Musimy się zobaczyć. Przecież jest sposób, wystarczy tylko nas wezwać.
– Hełmy?
– Hełmy. Sygnał zostanie przyjęty o dowolnej porze.
Rozdział II
Pierwszy opowiadał Bibl.
– Kiedy przeszliśmy przez drugą salę, nie myślałem o eksperymencie. Nie podniecały mnie marzenia magów i sirgów. Ale, najwidoczniej, jednakowa dostępność, zagadkowość otwartych drzwi w nieznane, nasunęły mi jedną koncepcję. Właściwie przypomniały mi ją – po raz pierwszy pomyślałem o tym jakieś dziesięć, dwanaście lat temu. Jeszcze nie pracowałem w Służbie Kosmicznej, prowadziłem wykłady i pisałem książki – no, po prostu zajmowałem się tym, czym zazwyczaj zajmują się młodzi, dobrze zapowiadający się naukowcy. Nie miałem wtedy jeszcze ani jednego siwego włosa, ani specjalnych niepokojów, czy zmartwień, ot dwanaście godzin pracy i zagwarantowane prawnie życie na luzie w czasie kolejnego weekendu.
To było w lecie – w czerwcu czy w lipcu. Już w piątek wieczorem zaczyna człowieka ogarniać chęć wyruszenia na brzeg morza, czy nad jakieś jeziorko. Właśnie w jeden z takich piątków zadzwonił do mnie Oleg, Mały go pamięta, wtedy jeszcze pasjonował się bezśmigłowymi helikopterami.
„Jedźmy do Roberta – zaproponował. – Ma dom w Mieszczorze. Nie w rezerwacie, lecz obok, w wiosce. Jedzie się parę minut, a przyjemności całe trzy dni: w poniedziałek przecież nie masz wykładów. U Roberta wszystko jest, jak trzeba: stół i domek – pomnik starej architektury drewnianej, kupa nowych obrazów na kolejną wystawę i żadnych kobiet, oprócz gospodyni. Pójdziemy na ryby, poopalamy się, zagramy roberka. Ja, ty, on i Hofman ze służby zdrowia”.