– Nie widzę w tym żadnej sprzeczności – odparł Alik.
– Światło bez prądu?
– Ruch każdej masy, w najkrótszym, zbliżonym do zera ułamku sekundy jest przez nas odbierany jako stan spoczynku. Wszystko jakby się, zatrzymało, w tym również i światło. Ale my je widzimy.
– Twój zbliżający się do zera ułamek sekundy zbliża się już do jedynki. – Mały demonstracyjnie postukał palcem po szkiełku zegarka. – Zegareczek idzie. Cyka.
– Ale nie tam – zagadkowo stwierdził Alik, wskazawszy głową w głąb sali.
– A gdzie? W innym świecie?
– W innym czasie.
Mały wstał i podszedł do pulpitu, za którym siedział Alik.
– Czyś ty przypadkiem nie oszalał?
Alik nie odpowiedział, tylko wskazał niewielki cyferblat, na którym wskazówka lekko drżała na drugiej podziałce od zera. Mały wiedział, że zero na tym liczniku oznaczało prędkość światła, a podziałki – trylionowe części sekundy. Wskazówka, która zazwyczaj zatrzymywała o jedną, dwie podziałki przed zerem, teraz minęła je, minąwszy to, czego, minąć nie można było. „Pod” przekształciło się w „nad”.
– Prędzej niż światło – prawie nabożnie wyszeptał Mały, co już samo przez się było dla niego czymś niezwykłym. – A więc to prawda! Teraz będzie odnaleziony nie tylko T.
Alik w dalszym ciągu w zamyśleniu patrzył na drżącą wskazówkę.
– Nie wiem – odparł niepewnie. – Może „bariera świetlna” to granica z „dwoma stronami”? Może to już prędkość ujemna? Może prędkość nie wzrasta, ale maleje w miarę oddalania się od bariery?
Prawdę mówiąc, Mały niczego nie zrozumiał. Zapytał tylko:
– Dlaczego wszystko się zatrzymało?
– Wyjaśniłbym to tak… – Alik uważnie dobierał słowa. – Mówiąc w uproszczeniu: czas to linia prosta, powiedzmy, w kartezjańskich koordynatach. Na barierze świetlnej, z niewiadomych przyczyn, czas jakby się zakrzywiał tworząc pętlę, odrostek od ogólnej prostej. Ta pętla zaczyna się i kończy na wykresie w jednym punkcie, w jednym momencie. No i teraz właśnie obserwujemy ten moment, mgnienie, chwilę, nazywaj to, jak sobie chcesz, jednym słowem, kwant czasu.
– Kwant to nie moment.
– Przecież mówiłem w uproszczeniu: i o wykresie, i o kwancie. Chodzi tu o najmniejszą jednostkę. Umownie: okres, który potrzebuje światło, aby pokonać średnicę jądra atomu. Albo jakiś inny okres, skąd mogę wiedzieć! Można tu przyjąć i setne, i tysięczne części tej długości. Okazało się, że czas, który jeszcze przez Łobaczewskiego uważany był za miernik wszelkiego ruchu, jakby zamierał, przybliżając się nieskończenie blisko do zera. Oto, dlaczego wszystko się zatrzymało – dla nas, oczywiście, tylko dla nas! – prąd w przewodach, wiązki protonów w akceleratorze, no i twoja woda w kranie. Po prostu: zatrzymał się czas, zatrzymał się ruch.
– Przecież my się poruszamy i nasz czas także biegnie…
– Gdzie? W cząsteczce naszego czasu, w tej właśnie pętli. Z jakichś przyczyn, wynikających z pracy akceleratora, oderwaliśmy się od podstawowego czasu i poruszamy się w swoim. Będzie to trwało dopóty, dopóki pętla się nie zamknie, nie wróci do tego samego momentu, w którym się zaczęła. Ale jaki jest jej okres – godzina, doba, stulecie, tego określić nie potrafię. Zresztą, nawiasem mówiąc, geometryczne, przestrzenne parametry naszej pętli pokrywają się z tą częścią akceleratora, której z jakichś powodów proces nie objął.
– Przecież możemy żyć i poruszać się również i poza jego granicami? Wygląda na to, że wnosimy wraz ze sobą nasze własne pole czasowe i przestrzenne, które nazwałby temporalnym, słowem, cząsteczkę naszej czasoprzestrzeni, która funkcjonuje opierając się na własnych prawach. Nie podejmuję się określić ekstremów tego pola: najprawdopodobniej określane są one naszymi parametrami – wzrostem, pojemnością klatki piersiowej, napięciem mięśni, wagą, wilgotnością skóry.
– Ale jak możemy oddychać w ośrodku pozbawionym powietrza?
– Dlaczego pozbawionym? Przechodzimy przezeń w okresie najmniejszej prędkości poruszania się jego wyładowanych cząsteczek. Mówiąc w uproszczeniu, po prostu rozsuwamy je, a gigantyczna różnica prędkości stykających się przy tym cząsteczek powietrza nie może nie odnawiać masy spoczynku. Wymiana tlenowa jest minimalna, ale mimo wszystko pozwala oddychać.
– Jesteśmy mocni, a z wodą nie możemy sobie dać rady.
– Przecież siła nie zależy od czasu. W przeciągu dwóch, trzech wyciśniesz sztangę, ale wykonuj tę czynność godzinę, to co ci z wyjdzie? Podchodziliśmy do zastygłego strumienia z miarami czasu, a należałoby przezwyciężyć spójność jego cząsteczek.
Mały pojmował Alika z trudnością. Niełatwo mu było ogarnąć złożoność, w dodatku tak dziwacznie przesuniętych, wzajemnych stosunków czasu i przestrzeni.
– Coś w rodzaju przecinających się czasów? – spytał.
– W pewnym stopniu, tak. Ale w granicach pętli.
– A wokoło w mieście?
– To samo. Miasto to drobna część przestrzeni świata, a kwant czasu to cały wszechświat zamknięty w najmniejszej chwili. Cud Jozuego i tyle.
Alik żartował z poszarzałą, jakby zakurzoną twarzą. Małemu zrobiło się go nawet żal i zapytał z niezwykłym u niego ciepłem w głosie:
– I długo tak pociągniemy, stary?
– Co mamy – piwo i kanapki? No to sobie policz.
– A czy w mieście nic się nie znajdzie?
Mały powiedział to machinalnie, bez zastanowienia. Alik tak to też zrozumiał. Tylko zapytał, zamyślony:
– W mieście? Ale jak wyjdziemy? Chyba tylko wtedy, jeżeli gdzieś jest otwarte okno.
– A w umywalni? Zapomniałeś?
Z otwartego okna umywalni wydostali się na asfaltową dróżkę, która prowadziła do bramy na ulicę. Na szczęście brama była otwarta i duża ciężarówka jak żelazny mamut zamarła na podjeździe. Mały zastukał w okienko koło kierowcy, ale ten nawet nie drgnął.
– Daj spokój – powiedział mu do ucha Alik. – On cię nie widzi.
Nikt ich nie widział, ale oni mogli zobaczyć niedzielny poranek miasta. Był on podobny do migawkowej fotografii, na której utrwalono jeden moment życia. Wyciągnęły się z balkonu ręce dziewczyny wytrzepującej prześcieradło. Wydęło się, jak żagiel i zastygło razem z nią. Na skrzyżowaniu, przed kolumną samochodów na poduszkach powietrznych płonęło czerwone światło. Kiedy zmieni się na zielone? Przechodni nie było, tylko chłopczyk, chyba dziesięcioletni, skoczył z krawędzi chodnika na jezdnię, próbując schwycić wypuszczoną z rąk i już uciekającą w górę nitkę balonu. Był to drugi cud, jaki zobaczyli po tej zeszklonej wodzie. Chłopiec wisiał w powietrzu z podkurczonymi kolanami i wyciągniętą do góry ręką, nie opadając i nie unosząc się. Jego niebieskie oczy, żywe, nawet niesenne, zarejestrowały tylko jedno – żarliwe pragnienie schwycenia wymykającego się koniuszka nitki. Tylko centymetr, nie więcej, dzielił ją od wyciągniętych palców. A jeszcze wyżej wisiał fioletowy balon, podobny do pąku fantastycznie wielkiego tulipana, który jednak nie rozwinął się w tej bezwietrznej, niemej ciszy. Ominęli w milczeniu żywy posąg lecącego chłopca, bojąc się go dotknąć, a Mały złapał koniec nitki i pociągnął ją do stołu. Balon stawiał opór, ale opuścił się, tylko nitka okazała się twarda i nie dająca się zgiąć jak stalowy pręcik. Mały położył ją pod kątem do trotuaru w taki sposób, że balon znalazł się przed twarzą chłopca tak, żeby ten mógł go schwycić w chwili, gdy czas ruszy ze swego martwego punktu. Ale czas się nie poruszył i balon znowu zastygł, nie kołysząc się na swej, teraz leżącej ukośnie nitce-druciku.