Выбрать главу

Nie byłem przekonany, czy rozumiem, ale i tak mi się to nie podobało.

– W jaki sposób jesteś niedobra, Keeshiano? Mnie się nie wydajesz zła.

– Mama tak mówi.

– Nie – poprawiła Lettie. – Nie ja, Szatan ją woła.

– A jak to robi? Lettie? Keeshiano? – przenosiłem wzrok z jednej na drugą. W końcu zatrzymałem się na matce. – Lettie. Kiedy pozwoliłaś jej wyjść po raz ostatni?

Spojrzała na dziecko. Pokręciła głową.

– Odkąd on tu jest.

– Diabeł? A odkąd?

– Nie wiem dokładnie.

– Parę tygodni? Miesiąc?

Lettie zaczęła mrugać, broniąc się przed łzami.

– Ona tylko wyjdzie i już nie można będzie wygrać. On jom zabierze.

– Nie zabierze jej – powiedziałem. – Dopiero, co tam byłem i nie ma tam po nim śladu.W tej chwili wiatr zawył niskim jękiem, a okno kuchenne nad naszymi głowami zadrżało.

– Oto znak – powiedziała matka. – Śmieje się z pana. Tylko czeka na swoją szanse.

– To wiatr, Lettie. Tylko wiatr.

– Nie! Nabrał pana.

– Mamuś – odezwała się Keeshiana, wpatrując się w snickersa. – Proszę.

Lettie ponownie przytaknęła.

Próbując nie poddać się absurdalności sytuacji, przywołałem brutalną rzeczywistość.

– Lettie – powiedziałem łagodnie – pani Jefferson, proszę mnie posłuchać. Muszę być pewien, że wypuści pani Keeshianę z domu, by mogła wrócić do szkoły. Czy pani mnie zrozumiała?

– Ale nie mogę. Naprawdę nie mogę. Przecie pan widzi. Nie chciałem uciekać się do gróźb, że odbiorę jej dziecko.

W przypadku braku postępów i tak będę musiał niebawem do tego dotrzeć. Próba zabrania dziewczynki spod opieki matki zawsze była rozwiązaniem ostatecznym i była ostatnią rzeczą, którą chciałem zrobić.

– Zrobimy tak. Może tak ty i Keeshiana ubierzecie się ciepło i wyjdziemy teraz na chwilę razem? Lettie, każde z nas może trzymać Keeshianę za jedną rękę. Jeśli zobaczymy cokolwiek, co by nam się nie podobało, to od razu wrócimy. Obiecuję.

Lettie zmarszczyła brwi, kiwając głową z boku na bok, ale dziewczynka przestała żuć, a jej oczy rozjaśniły się.

– Mogłabyś pozwolić mi wstać na chwilę, mamuś – powiedziała. Zdanie wydało mi się dziwne, a przeczucie, jakie rozwinąłem z biegiem lat w tej pracy, spowodowało, że przeszły mnie ciarki i spytałem:

– Keeshiano, jak to „wstać”?

– No wie pan – zaczęła wiercić się na krześle – żebym mogła stanąć na nogach.

Frustracja wyparła wszystkie inne uczucia malujące się na twarzy Lettie.

– Nic ci nie jest – powiedziała do córki, po czym zwróciła się do mnie beznamiętnym, nawet rozsądnym tonem. – Nie ma po co wstawać. Jak wstanie, to będzie próbowała wyjść.

Przeniosłem beznamiętne spojrzenie z matki na córkę.

– Keeshiano, chciałbym, żebyś wstała. Jej spanikowany wzrok padł na matkę.

To był dla mnie znak. Z przesadną powolnością odsunąłem krzesło, wstałem i bokiem podszedłem do Keeshiany. Odsunąłem jej krzesło i głośno wciągnąłem powietrze. Sznur do suszenia bielizny owinięty został jakiś tuzin razy dokoła jej pasa i nóg, uniemożliwiając jej podniesienie się.

* * *

Devin Juhle, gliniarz z wydziału zabójstw, z którym spędziłem dzieciństwo, znalazł się przy mnie, gdy wyłoniłem się z zaciemnionego baraku na jasny i targany wiatrem kawałek ubitej ziemi i szkła, który prowadził na chodnik. W ramionach niosłem Keeshianę, nogi miała owinięte kocem, rękoma obejmowała mnie za szyję.

– Co ty wyprawiasz? – spytał Juhle.

– Zabieram się stąd. Jej matka ją związała.

– I pozwoliła ci ją po prostu zabrać?

– Wyjaśniłem sytuację, dałem jej formularze.

– Ale i tak. Jak cię ktoś zobaczy, albo ona wybiegnie wrzeszcząc i podnosząc lament, ludzie tutaj…

– Mamusia będzie musiała nauczyć się z tym żyć. To mój zawód, OK? Jest metoda – szedłem szybko, dysząc. – Masz tu blisko samochód? – spytałem. – Mój jest trzy przecznice stąd. Błąd.

– Ta, ale jak ktoś wyjdzie…

– Dev, a niby dlaczego ja prawie biegnę? – wtrąciłem szybko. Wskazałem na Keeshianę. – Martwię się o nią.

– Mój samochód jest tu, zaraz za rogiem – odparł Juhle i poprowadził nas szybkim marszem.

3

2000

Wicedyrektor Wilson Mayhew zostawił w moim boksie uprzejmą wiadomość, prosząc, bym niezwłocznie przyszedł do jego gabinetu. W wezwaniu tym nie było nic złowieszczego poza faktem, iż był to mój pierwszy osobisty kontakt z Mayhewem od czasu, gdy wymieniliśmy serdeczne pozdrowienia na przyjęciu gwiazdkowym dwa lata wcześniej. Wtedy to, trzymając nieprzerwanie rękę na pulsie wszystkich poczynań swych podwładnych, zapytał mnie o mój związek z SOD. Ponieważ byłem wówczas pracownikiem z ośmioletnim już stażem, podczas gdy sam Mayhew dołączył do nas pięć lat wcześniej, to poprosiwszy go, by zachował to dla siebie, powiedziałem, że tak naprawdę jestem agentem FBI. Pracuję pod przykrywką, tropiąc stręczyciela, który przewodzi grupie zajmującej się prostytucją dziecięcą wśród nielegalnych imigrantów prosto z SOD. Na pewno musiał o tym słyszeć.

Po tym przynajmniej wiedział, kim jestem.

Zatem, tego październikowego popołudnia, stanąłem przed biurkiem wice w jego gabinecie na trzecim piętrze na Otis Avenue. Chociaż umeblowanie i wystrój innych biur mogły stanowić książkowe przykłady burej estetyki, wypełnione głównie szarościami, zieleniami i metalowymi powierzchniami, to miejsce pracy Mayhewa, podobnie jak i on sam, urządzone zostało, aby sprawiać wrażenie stylu, jeśli nie smaku. Biurko było olbrzymim klockiem sekwoi, wypolerowanym i asymetrycznym, pozbawionym widocznych szuflad, o blacie tylko na tyle dużym, by pomieścić telefon i niemal pustą skrzynkę na dokumenty przychodzące i wychodzące. Nigdzie nie było śladu komputera ani jakiejkolwiek stacji roboczej. Na każdym wolnym skrawku ściany wisiały trzy oprawione obrazy Waltera Keane’a – dzieci o dużych oczach, na skraju łez (łapiecie?). Po mojej prawej stronie, naprzeciwko okna, stał przysunięty do ściany kredens z drewna tekowego. Nakryty był olbrzymią koronkową serwetą, na której stał, jak się zdaje, autentyczny, rosyjski srebrny samowar. Na półkach za dyrektorem stało niewiele książek. Większość miejsca zajmowały oprawione głównie w srebrne ramki zdjęcia Mayhewa z trzema byłymi burmistrzami, szefem policji, gubernatorem Greyem Davisem, Bozem Scaggsem, Danielle Steel i kilkoma innymi VIP-ami, których nie byłem w stanie rozpoznać. Najwyższa półka poświęcona była ceramice Lladró. Wzruszające.

Mayhew siedział. Garnitur od Armaniego nie był w stanie ukryć jego czterdziestofuntowej nadwagi. Jego okrągła, lekko cherubinkowata twarz świeciła się nieco, jakby, być może, przesadził z peelingiem. Wysokie czoło nijak nie wypadało lepiej, gdy zdecydował się zaczesywać swą resztkę włosów gładko do tyłu. Nawet jego własna matka nie uznałaby go za atrakcyjnego, niemniej roztaczał aurę pewności, jaką dawało mu sprawowanie władzy. Gruby, starszawy biały facet, któremu się powiodło, a jeśli nie podobało ci się, jak wygląda, to możesz mu naskoczyć.

Podniósł się nieco na krześle, aby przez biurko uścisnąć mi dłoń i podziękować za rychłe przybycie. Siedział ponownie, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

– Jasne. O co chodzi? Jakiś problem?

– Nie, nie. Żadnego problemu. Całkiem przeciwnie, w rzeczy samej.

– Świetnie – czekałem.

– A więc, ile czasu pracujesz już w terenie, odpowiadając na zgłoszenia?

– Osiem lat. Zagwizdał cicho.

– To rozumiem. Zdajesz sobie sprawę, że, tam na dole, jesteś starszym opiekunem?