Stary bar biegł przez pół lokalu. Dokładnie naprzeciwko niego było pomieszczenie o zaledwie ośmiu stopach szerokości. Trzy maleńkie stoliki otoczone czterema krzesłami zapewniały miejsca do siedzenia. Ścianę z przodu zdobiły stare rowery i inne pamiątki z przełomu wieków, włączając zegarek dziadka, który zatrzymał się w czasie trzęsienia ziemi w 1906 roku. Z tyłu przy tarczach do rzutek i szafie grającej pomieszczenie rozszerzało się nieco, lecz kilka zapadających się kanap i tapicerowanych krzeseł zajmowało dużo więcej miejsca, niż zajmowałyby stoliki koktajlowe i nadawały lokalowi swojską atmosferę.
Wpadające przez szerokie frontowe okno słońce, rzucało ostatnie, długie cienie na Lincoln. Na stołkach przy końcu baru siedziała para w identycznych czarnych skórach, trzymając półlitrowe kufle piwa. Samotny gracz w rzutki widoczny był z tyłu. Z głośników cicho płynęła „Time After Time” Cyndi Lauper. Telewizor był wyłączony, a za barem nie było żadnego barmana.
Hunt zajął jeden ze stołków najbliżej drzwi, zastanawiając się, czy powinien po prostu wyjść, niepewny, po pierwsze, dlaczego w ogóle przyszedł. Siedział przez minutę i niemal zdecydował, by już wyjść, gdy grający do tej pory w rzutki mężczyzna przeszedł pod barem.
– Już idę.
Kładąc rzutki na ladzie poniżej baru, barman pobiegł do niego.
– Pan Hardy?
Mężczyzna zatrzymał się, przechylił głowę i uśmiechnął się.
– Doktor Hunt – odparł, po czym zniżył głos. – Daj sobie spokój z panem Hardym, gdy stoję za barem. Mów mi Diz. Co cię sprowadza aż na granicę, w tę piękną noc?
– Mam lepsze pytanie – powiedział Hunt. – Co sławny prawnik robi stojąc za barem w takim miejscu jak to?
Dismas Hardy – szef Amy Wu i wspólnik Wesa Farrella – pokazał zęby w szerokim uśmiechu.
– Jestem właścicielem części tego lokalu – odparł. – Jednej czwartej, mówiąc dokładnie.
– I pracujesz dorywczo jako barman?
– Bardzo dorywczo. Prawie nigdy. Zazwyczaj pracuje tu mój szwagier, ale… cóż, jest chory i poprosił mnie, żebym zastąpił go przez parę dni. Nie wiedziałem, że tu zaglądasz.
– Nie, nie zaglądam. Już od kilku lat nie.
– No więc – Hardy rzucił serwetkę na bar – skoro tu jesteś, czego się napijesz?
– Piwo. Z kija.
– Już się robi – Hardy podszedł do kurków, nalał dwa kufle i wrócił z nimi. Postawił jedno na serwetce przed Huntem i napił się z drugiego, po czym postawił go na dolnej ladzie. – No i co? Pracujesz dziś?
– Nie za pieniądze. Słyszałeś o Andrei Parisi? Hardy skinął.
– Amy i Wes mówili mi wcześniej. Wciąż się nie znalazła?
– Nie.
– Szukasz jej?
– Zaczynam. Właśnie byłem z Amy i Wesem w waszym biurze.
– I co tam robiłeś?
– Zlecałem im zadania do wykonania.
– Myślałem, że to działa na odwrót, że to firma prawnicza zatrudnia detektywa.
– Zazwyczaj tak jest – zawahał się, zastanawiając się, czy przypadkiem sobie nie zaszkodził. On i Hardy zawsze się dogadywali, ale Hunt z doświadczenia wiedział, że żaden przeciętny wspólnik zarządzający nie był zachwycony, słysząc, że jego podwładni wykonują pracę pro bono w czasie płatnych godzin. – Ale wszyscy martwimy się o nią – pokrótce przytoczył szanse Parisi. – Z naszych obliczeń wynika, że mamy dzień, może dwa.
– Jak długo jej nie ma? Hunt spojrzał na zegarek.
– Trzydzieści godzin, mniej więcej. Nie wygląda to zbyt dobrze, ale przynajmniej nigdzie nie znaleziono jej ciała. Pozostaje zatem marna szansa.
– A gliny? – spytał Hardy.
– Wydział osób zaginionych nie robi nic przez kolejny dzień lub dwa. Ale znasz Devina Juhle’a?
– Pewnie. Wydział zabójstw.
– Zgadza się. I przez większość czasu mój kumpel – powiedział Hunt wprost. – Uważa ją za podejrzaną w sprawie morderstwa sędziego Palmera.
Hardy zmrużył oczy.
– Mówimy o tej samej Andrei Parisi? TV Proces?
– Dokładnie. Więc teraz Juhle szuka jej tak gorliwie jak my, może bardziej. Mam nadzieję wywrzeć na nim nacisk, by zrobił to, czego nie robi jeszcze wydział osób zaginionych.
– Glina z wydziału zabójstw? A co ty od niego chcesz?
– Tego, co on wie.
Hardy uważał to za zabawne.
– I tak po prostu ci powie? Jak zamierzasz przekonać go, by to zrobił?
To był, oczywiście, problem Hunta. Szczególnie po ostatniej rozmowie z Juhle’em.
– Znamy się kopę lat – powiedział. Hardy’emu zdawało się sprawiać to frajdę.
– I ponieważ się przyjaźnicie, zamierzasz go zwyczajnie zapytać?
– Taki był pierwotny plan, ale wiedziałem o paru rzeczach i nie powiedziałem mu od razu. Więc teraz myśli, że ukrywałem je przed nim.
– Bo na to wygląda.
– No sam widzisz. W każdym razie jest to problem.
– No cóż, złą wiadomością jest to – powiedział Hardy – że i tak nie powiedziałby ci wszystkiego, o co byś go zapytał. To ten sam gen, który predysponuje tych gości do pracy w wydziale zabójstw. Swojej żonie pewnie też by nie powiedział. Dobrą wiadomością jest to, że mam trochę doświadczenia z dokładnie takim rodzajem problemów – przerwał. – Abe Glitsky jest jednym z moich najlepszych przyjaciół – Glitsky był zastępcą szefa śledczych. Przez dwanaście czy więcej lat był szefem w wydziale zabójstw.
– To niemożliwe – powiedział Hunt. – Przecież jesteś adwokatem.
– To jest niemożliwe – zgodził się Hardy radośnie. – Jeślibyś znał Glitsky’ego tak jak ja – i dziękuj Bogu, że nie znasz – wiedziałbyś, jak niemożliwe. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie pomógł mi więcej niż raz.
– W tworzeniu linii obrony?
– Czasami gryząc i drapiąc, że pozwolę sobie dodać. Ale, tak.
– Jak do tego doszło? Hardy wziął kufel, napił się.
– Jeśli nie możesz po prostu zapytać – powiedział – musisz się wymieniać.
Hunt nie mógł zdecydować, czy w swoim mini cooperze najbardziej lubił turbo doładowanie, nowoczesną deskę rozdzielczą w stylu lekkie art deco, czy też fakt, że był w stanie zmieścić się na miejscu do parkowania niewiele większym od tostera. Zatrzymał się dokładnie naprzeciwko znajomego, małego domu przy Dwunastej Alei, pomiędzy Ortega i Noriega, i zaparkował między podjazdem i domem, zajmując długość ośmiu, może dziewięciu stóp. Choć było już ciemno, wiedział, że garaże w górę i w dół ulicy nosiły napisy „Nawet nie próbuj tu parkować”. A doświadczenie nauczyło go, że właściciele mówią poważnie. Kilka razy przekroczył o pół stopy granicę czyjegoś podjazdu i został odholowany – sto dwadzieścia pięć dolarów i mandat, dziękuję bardzo.
Dom Juhle’a wyglądał jak inne domy na tej ulicy – dwupiętrowy, zdobiony sztukaterią, o czterech schodkach prowadzących na werandę, a wbudowany jednosamochodowy garaż zajmował jedną trzecią powierzchni. W świetle dnia świeża, jasnozielona lamówka domu wyróżniała go nieco od sąsiadów, a o tej porze, każdej wiosny, na parapetach stały skrzynki pełne kwitnących stokrotek, niecierpków i anielskich włosów. Ale teraz, kilka minut po dziewiątej wieczorem, żaden z tych uroków nie był widoczny i dom był kolejnym budzącym dreszcze budynkiem, przycupniętym na granicy mgły przed Sunset.
Po jasnym i bezchmurnym dniu mgła powróciła i zasłaniała teraz większość ulicy. Ale u Juhle’a w domu widział włączone światła. Wrócili.
Gdy stanął na ganku, Hunt zdawał sobie sprawę, iż próbuje uspokoić nerwy. Ciągłe działanie, odkąd zakończył zeznania u McClellanda późnym popołudniem, wytłumiły jego rosnący, wewnętrzny niepokój – teraz już przybierający formę niemal fizycznej choroby – oto, co naprawdę przytrafiło się Parisi. Z każdą chwilą malały szanse, iż nadal jest żywa. Lecz nie mógł pogodzić się z jej możliwą śmiercią, choćby dlatego, że nie chciał uwierzyć, że los ponownie by mu to zrobił – dał mu nadzieję, nawet jeśli tylko zwodniczą, głupią nadzieję, po to, aby ją odebrać.