Oczywiście nie za śmierć, ale za ostatnie godziny jej życia, kiedy dobrowolnie przyjął rolę jej obrońcy. I kochanka. Czując ukłucie poczucia winy, po raz pierwszy pomyślał, że być może nieświadomie wykorzystał jej kruchość, jej bezbronność. Wtedy tak tego nie postrzegał. Ale nie chciał się oszukiwać – to mogła być faktyczna kolej rzeczy. Na samą myśl poczuł skurcze żołądka.
A potem, gdy ją zostawił, ktoś ją porwał i wyrządził jej straszną krzywdę.
Nie wierzył, w przeciwieństwie do Juhle’a, że zabiła Palmera i Rosalier, po czym odebrała sobie życie.
Nie wierzył, w przeciwieństwie do Fairchilda, że uknuła własne zniknięcie jako trik mający na celu zdobycie sławy i rozgłosu.
Ze zdumiewającą pewnością Hunt wierzył, że wie, co się stało. A pewność ta – dopiero co rozkwitła, teraz, gdy nadzieja wszystkich na to, że Andrea żyje, ulotniła się – przetwarzała jego wewnętrzny krajobraz z powrotem w coś, co, jak sądził, już dawno porzucił, lecz teraz rozpoznawał jako jednocześnie przerażające i znajome.
Gniew, który niemal dosłownie zaślepił go na dole, nie został spowodowany przez brednie rozbrykanego palanta, jakim był Spencer Fairchild. Te bezmyślne głupoty skruszyły jedynie ostatni opór przed głęboką i trwałą wściekłością, którą, jak sądził, opanował cztery czy pięć lat wcześniej.
Wściekłość, która władała jego życiem od porzucenia jako dziecko, poprzez szereg domów zastępczych, aż w końcu zamieszkał z Huntami. Wściekłość, która napędzała jego pracę w Dywizji Dochodzenia Kryminalnego w Iraku, po czym doprowadziła go do ratowania dzieci, w końcu rozwijając się w ogólną wściekłość na świat, w którym pozostał, gdy odebrano mu Sophie i ich nienarodzone dziecko. Wszechogarniająca wściekłość na biurokrację, korupcję, nieudolność i nieskrywaną nikczemność ludzi, takich jak Wilson Mayhew. Wreszcie wściekłość, która swą mocą i intensywnością doprowadzała go niemal do łez. Co dzień, co noc nieustający i straszliwy gniew. Ponieważ świat zdawał się tak dużo obiecywać. A obietnica ta, tak często była kłamstwem.
A potem, gdy otworzył agencję i pracował już jakiś czas jako prywatny detektyw, jego wściekłość zaczęła stopniowo ustępować. Jego zajęcie było teraz pracą, nie powołaniem. Wyatt Hunt czytał, uprawiał sport, grał na gitarze, spełniał życzenia swoich klientów. Nie zamierzał dalej karmić gniewu swym wszechogarniającym pragnieniem, by prześcigać, naprawiać, opiekować się, kochać. Nieuniknione porażki – i zaczął wierzyć, iż przynajmniej częściowa porażka była zawsze nieunikniona – wyryły na nim zbyt głębokie piętno. Zrezygnował z życia na tym poziomie i był zadowolony. Odsunięty na margines, być może nigdy zbyt mocno niezaangażowany. Ale zadowolony.
A teraz, nagle, jakby ktoś wyłączył dopływ energii, to wewnętrzne zadowolenie dobiegło końca. Dlatego czuł się tak zdezorientowany u Farrella, tak rozkojarzony w drodze do Piersalla, tak bardzo niezdolny zmusić się do tego, co winno być smutkiem wobec myśli o śmierci Andrei. Nie był naprawdę smutny, nie był rozkojarzony, ani zagubiony. Z poczuciem strasznej radości zdał sobie sprawę, iż czuł czysty gniew – gniew z powodu niesprawiedliwości, który wcześniej niemal go pochłonął, ale który dał mu również życiowy balast, chwile prawdziwego szczęścia i znaczenia.
Jeśli ktoś zabił Andreę Parisi, rozdarł tym samym konstrukcję jego świata tak brutalnie, że ktokolwiek to był, zostanie postawiony przed oblicze sprawiedliwości. Nic innego nie miało znaczenia. Przyjmie każdą oferowaną pomoc, ale nie cofnie się, jeśli będzie musiał zrobić to sam.
Drzwi windy otworzyły się i Hunt podszedł do pierwszego biurka po lewej stronie, gdzie młoda kobieta przestała pisać, aby na niego spojrzeć.
– Mogę jakoś pomóc? – spytała.
– Tak – odparł. – Muszę porozmawiać z Carla Shapiro.
– Nie. Żadnych dowodów – powiedział Juhle.
Był w biurze Laniera, siedząc niezgrabnie z powodu temblaka. Shiu, jak zwykle, stał, krok za progiem, blisko zamkniętych drzwi, sztywno na baczność. Było to małe pomieszczenie z wielkim biurkiem. Miało trzy okna, dwa w ścianie za plecami Juhle’a, a jedno za Shiu. Żadne z nich nie wychodziło na poranne słońce prawdziwego świata. Wcale nie wychodziły na zewnątrz. Za oknem po stronie Shiu, jakieś milion mil od niego, Juhle dostrzegł czterech kolegów z wydziału wydurniających się i roześmianych.
Kiedy wrócił wzrokiem do wewnątrz, Lanier bynajmniej się nie śmiał.
– Żadnego dowodu? – powtórzył, pytając jednocześnie. Juhle spojrzał na Shiu – żadnej pomocy.
– Może jeśliby pani Levin – sąsiadka Palmerów, przyjechała obejrzeć samochód Parisi, mogłaby go zidentyfikować.
Lanier stęknął, oparł się i odepchnął od biurka, aż zatrzymał się przy ścianie.
– Może by i mogła, co? Juhle wzruszył ramionami.
– Marcel, mamy tylko poszlaki. Sześć czy siedem, które razem są bardzo przekonujące, jeśli chcesz znać zdanie moje i Shiu, a właśnie o nie spytałeś.
– Nie mamy żadnych innych podejrzanych, sir – powiedział Shiu.
– Dam ci radę, synu – odparł Lanier. – Jest to typ informacji, której nie chcesz raczej mówić na głos osobie, która pisze na twój temat raporty – odwrócił się do Juhle’a. – Ale Parisi?
Juhle ponownie wzruszył ramionami.
– Nie wymyśliłem tego, Marcel. Naprawdę myślę, że to zrobiła, próbowała przetrwać, udało jej się przez dzień czy dwa, po czym wina, wyrzuty sumienia czy cokolwiek innego, czujesz, zmusiły ją do samobójstwa.
– Ja nic nie czuję – powiedział Lanier.
– Wiem, ja też nie. Uczucia, znaczy. Nie czuję uczuć. Czuję ramię.
– Nie chce brać ibuprofenu – wtrącił Shiu.
– Brałem przez pierwsze dziesięć dni. Nie tylko mi nie pomógł, ale uszkodził mi żołądek.
– Powiem ci, co mnie szkodzi na żołądek – powiedział Lanier. – Szkodzi mi, gdy myślę o wyjściu przed wygłodniałych przedstawicieli mediów z oświadczeniem, że sprawa zabójstwa sędziego federalnego George’a Palmera – czy powiedziałem sędziego federalne gol – zaledwie czwartego sędziego federalnego zamordowanego w całej historii Stanów Zjednoczonych…
– Naprawdę? – spytał Shiu. – Dopiero czwarty? O rety. Lanier zaryzykował krótkie, konspiracyjne spojrzenie na Juhle’a, mówiące: „Wiem, czemu nienawidzisz tego gościa”.
– Tak. Więc powiem tym szakalom, że rozwiązaliśmy sprawę, zamknęliśmy ślicznie w trzy dni. Mordercą jest Andrea Parisi. Ale musicie uwierzyć nam na słowo, bo nie mamy żadnego dowodu. Jak myślisz, Dev? Pójdą na to?
Juhle zrobił obrażoną minę – był skonany po kilku nieprzespanych nocach, a Lanier miał rację.
– Co mamy zrobić? Mógłbym pojechać do domu Andrei, poszukać włosów w umywalce czy coś, podrzucić je u sędziego…
– Nie możemy… – zaczął Shiu. Juhle podniósł dłoń.
– Żartuję, Shiu. Spocznij.
– Ale żarty na bok – powiedział Lanier. – Już mamy trochę problemów – szczególnie ty, Dev, nie dostaniesz tu taryfy ulgowej. Cokolwiek znajdziecie, musi być stuprocentowe.
Oczy Juhle’a pociemniały gniewnie.
– Co to ma niby znaczyć? – rzucił szefowi wyzywające spojrzenie.
Lanier odepchnął się od ściany i podjechał do biurka, po czym oparł na nim ręce.
– A to mianowicie, że niektórzy ludzie zajmujący znaczące stanowiska, nie byli do końca przekonani, co do oczyszczenia cię z zarzutów wynikłych po tamtej strzelaninie.