– Myślę, że jakieś towarzystwa ubezpieczeniowe. Ale mogło chodzić o polityków dużego kalibru, może i gubernatora, jeśli chcielibyśmy spróbować zmienić przepisy.
– Więc nie było to nic dziwnego? Że Andrea chciała się z tobą spotkać?
– Absolutnie. To normalna procedura. Zdecydowanie.
Sędzia Oscar Thomasino był sędzią pokoju tego dnia na służbie i łatwiej dał się przekonać niż Marcel Lanier. Juhle’owi zajęło około czterdziestu pięciu sekund wyjaśnienie Wysokiemu Sądowi, czego będą z Shiu szukać u Parisi w domu i dlaczego niezbędny jest nakaz i sędzia podpisał, nim Shiu skończył wypełnianie oficjalnego oświadczenia pod przysięgą.
Dwadzieścia minut później byli już w jej domu i stali nad kolekcją pistoletów. Szafka nie była zamknięta i Juhle zaczął jeden po drugim wyjmować, wąchał je, po czym kładł na stole obok. Wszystkie były sprawne, iglice nienaruszone; większość wyglądała, jakby całkiem niedawno je czyszczono, choć w osłoniętej szafce mogły nie zebrać kurzu przez miesiące, nawet lata. Ale nadal pachniały smarem. Wszystkich było dziewięć. Siedem w stylu Dzikiego Zachodu. Jednak, gdy Juhle zajrzał do luf obu pozostałych derringerów, od razu wiedział, iż nie były czyszczone od ostatniego wystrzału. I oba miały kaliber.22. Kazał Shiu zapakować malutkie pistolety i zabrać je do laboratorium balistycznego, aby porównali je z kulami z gabinetu Palmera.
Przekonany, że znalazł wreszcie dowód, pozwolił sobie na nieco tupetu.
– Shiu, no chyba się cieszymy, że tu przyjechaliśmy, co? Aż mam ochotę zawieźć te maleństwa od razu do laboratorium i mieć wyniki dla Marcela jeszcze przed południem.
– Mogą nie być identyczne.
– Cóż, to się okaże. Ale powiem ci – czuję, że mamy szczęście.
Juhle zamknął szafkę, powoli przeszedł przez kuchnię, następnie przez salon i na korytarz, który prowadził do sypialni i łazienki, do której wszedł, włączając światło.
– Czego tu szukamy?
– Pamiętasz te taśmy, których nie chciałeś oglądać? – odparł Juhle znad kosza na brudną bieliznę. – TV Proces z poniedziałku?
– Przez chwilę grzebał, po czym wyciągnął charakterystyczną, purpurową bluzkę. – Poznajesz? Sądzę, że nie przebrała się po programie. Najpierw wróciła do biura, tak. A potem pojechała do sędziego i zabiła go mając na sobie tę bluzkę. No więc do wora z tym i do badania na obecność prochu i krwi. Założę się, że w szafie znajdziemy garsonkę, którą na sobie miała. A jak nam się poszczęści, to i buty.
Jim Pine pracował w West Sacramento.
Lubił przebywać blisko stolicy, by móc utrzymywać kontakt z lobbystami i legislatorami oraz kierować działaniami komitetów wyborczych, które były na jego skinienie. Mając pod kontrolą dochód ponad dwudziestu milionów dolarów w rocznych składkach, był największym współautorem politycznej sceny Kalifornii – większym niż numery dwa i trzy, odpowiednio Kalifornijski Związek Nauczycieli oraz Philip Morris. W każdych wyborach CCPOA popierał od dwudziestu do czterdziestu prawodawców stanowych, dziesiątki kandydatów do władz lokalnych, nie wspominając o gubernatorze, wicegubernatorze, sekretarzu stanu oraz stanowym prokuratorze generalnym, niezależnie od przynależności partyjnej. Pine zjednoczył również politycznie zaangażowaną część związku strażników więziennych z trzema najpotężniejszymi szczepami Indian w Kalifornii i utworzył Niezależny Komitet Rdzennych Amerykanów i Strażników Więziennych, kolejny superpotężny komitet wyborczy, który miał swą siedzibę również w West Sacramento.
Przez lata CCPOA i popierający go ludzie, pod rządami i przewodnictwem Pine’a, występowali o coraz surowsze prawa, a wraz z nimi o coraz większe więzienia do pomieszczenia łamiących te prawa kryminalistów. Równocześnie Kalifornijski Departament Więziennictwa zwiększył się z trzynastu do trzydziestu jeden zakładów karnych, z całkowitą populacją stu sześćdziesięciu tysięcy więźniów i rocznym budżetem operacyjnym pięciu miliardów dolarów. I podczas gdy każdy z dwudziestu pięciu tysięcy strażników więziennych zarabiał przeciętnie pięćdziesiąt cztery tysiące rocznie, nie należało do rzadkości, by strażnik był w stanie zarobić ponad sto tysięcy dolarów, z nadgodzinami i zasiłkami chorobowymi.
Teraz jednak Pine nie był w West Sacramento, ale w gabinecie zarządzającego wspólnika jego kancelarii prawnej, u Piersalla w San Francisco. Po poniedziałkowym zabójstwie sędziego Palmera, uważał, że musi trzymać rękę na pulsie dochodzenia, jeśli ktokolwiek z władz chciałby się z nim skontaktować lub go przesłuchać. Wiedział, iż czasami dochodziło do widocznych animozji między sędzią i związkiem, i był tu, by nikt nie miał wątpliwości, co do prawdziwej natury ich kontaktów. Przez kilka ostatnich dni udzielił kilkunastu wywiadów starannie dobranym przedstawicielom mediów, zawsze przekazując tę samą wersję: George Palmer i Jim Pine byli, od czasu do czasu, przeciwnikami w życiu zawodowym, niemniej prywatnie się dogadywali. Chodzili na te same przyjęcia charytatywne i uroczystości i popierali często tych samych kandydatów politycznych. I dziś Pine weźmie udział w pogrzebie Palmera, ubrany w głęboką czerń.
Głównie po to, aby upewnić się, że stary skurczybyk naprawdę nie żyje.
Gary Piersall był również w czerni. Minionej nocy nie zaznał nawet czterech godzin spokojnego snu i siedział teraz naprzeciwko swojego klienta, popijając trzecią filiżankę espresso.
Za kilka minut mieli udać się wspólnie do Katedry Najświętszej Marii Panny. Pine miał sześćdziesiąt trzy lata, ale w garniturze wyglądał, jak zawsze, na dziesięć lat mniej. Ważąc dwieście dwadzieścia funtów, przy sześciu stopach wzrostu, miał porządne czterdzieści funtów nadwagi, włosy ścięte na jeża i rumiane policzki chórzysty albo pijaka.
Ale jak na wesołą, optymistyczną osobę publiczną, Pine nie był szczęśliwy. Gdy wchodził do budynku, został niemal zaatakowany przez dziennikarzy – wszyscy zebrali się na ulicy, a nawet w holu, chcąc jakichś wieści na temat nowej teorii zniknięcia Andrei Parisi. Ponownie zaczęły krążyć plotki – że jej zniknięcie powiązane jest z zabójstwem Palmera i w jakiś tajemniczy sposób ze związkiem.
Pine chciał wiedzieć, skąd się biorą takie historie i jak można je powstrzymać.
– To znaczy, Gary, co oni myślą? Że organizuję morderstwa? Najpierw George, a potem Andrea? Chryste! Lubiłem starego skurczybyka. I uwielbiałem Andreę. Naprawdę – spojrzał przez pokój. – Strasznie wyglądasz, Gary. Dobrze się czujesz?
– W porządku, Jim. Po prostu jestem trochę zmęczony tym wszystkim.
– Powiem ci tylko – nie pozwól, by ci na dole to zobaczyli. Chcesz sobie chlusnąć wodą w twarz, śmiało. Jak tylko okażesz słabość, to już po tobie.
– Nie martw się o mnie.
– Za późno – wpatrywał się beznamiętnie w prawnika. – I martwię się o Andreę. Masz jakieś pojęcie, co mogło się z nią stać?
– Żadnego.
– Jesteś pewien? Żadnych pomysłów? Przypuszczeń? Piersall zmusił się, aby zachować niezachwiany spokój. Co Pine wyprawiał? Chciał wybadać, ile wie? Sprawdzić jego lojalność?
– Myślę, że mogła się zabić, Jim. Chciała na fali tej TV Proces dojechać do Nowego Jorku, ale gdy się to nie udało…
– Więc nie sądzisz, że to prowadzi do nas?
– Do nas?
– Do mnie, ciebie, do związku?
– Nie – odparł Piersall. – Jak miałoby prowadzić? Jakim tropem? Pine oparł się, wzór spokoju, ale jego oczy były ostrzami o niemal kociej intensywności.
– Gary, moi ludzie słyszeli różne rzeczy.
W tym momencie Piersall postanowił, że regularne przeszukiwanie jego biura na obecność urządzeń podsłuchowych musi rozszerzyć na hol przed gabinetem. Jeśli Pine słyszał, co wyznał wczoraj Huntowi…