Выбрать главу

– To z tego, że to nas dotyczy, Ward. Ciebie i mnie, i Todda. Wiesz, że nie jesteśmy zamieszani w żadne zabójstwo, ale oni rozgrzebią całą historię, będą sprawdzać adopcję Todda, wszystko. Na pewno pamiętasz tę okropną rodzinę Staci. Nie chcę dawać im jakiegokolwiek powodu, by wracali do naszego życia.

Zdawał się być nieco rozbawiony tym pomysłem, kręcąc głową wobec absurdalności.

– To nie jest śmieszne, Ward. Mówiłam ci, że George Palmer dzwonił do mnie do domu ostatniego dnia…

– Żeby zaprosić nas na przyjęcie, tak?

– Tak, ale dla nich ważne będzie tylko…

– Co znowu za oni?

– Policja. Dla nich ważne będzie tylko to, że dzwonił. Co jeśli zobaczą powiązanie między nami i tą zdzirą?

– Co jeśli? Co jeśli? A skoro już o tym mowa, używanie określenia „zdzira” nie pomaga, by ukryć twoje zaangażowanie. Ta kobieta jest mimo wszystko ofiarą morderstwa. Zasługuje na choć trochę współczucia.

– W porządku. Ale tak czy inaczej George dzwonił do mnie, a także ja dzwoniłam do tej Parisi. To sporo zbiegów okoliczności, sporo interakcji z ludźmi, którzy są w to zamieszani.

– A właśnie, skoro już o tym wspomniałaś – Ward nadal się uśmiechał. – Gdybym nie znał cię lepiej…

– Nawet w żartach nie waż się tego mówić!

– Spokojnie – powiedział. – Nie ma się po co tak unosić. Uspokoiła się, biorąc się w garść.

– Dużo lepiej, jeśli najzwyczajniej pozostaniemy całkiem nie zaangażowani w całą sprawę. Jeśli powiemy, że chłopiec na zdjęciu nie przypomina Todda w tamtym wieku, to zamknie to sprawę.

– Carol – powiedział z takim samym spokojem jak ona

– mimo wszystko nie jesteś jakąś grasującą morderczynią. Myślę, że oboje jesteśmy raczej ponad to, czyż nie? Zachowujesz się jak w paranoi, a to do ciebie niepodobne.

– Chyba nie doceniasz tego, jak bardzo chcą nas zniszczyć

– odparła, kręcąc głową. – Jesteśmy bogaci i dlatego źli. Tylko popatrz, co dziś robimy.

– Niby co takiego?

– Aukcja.

– Darowanie sześciocyfrowych sum na cele charytatywne? Jakoś nie widzę w tym nic złego.

– Płacenie niebotycznych cen za wino, Ward. Popisywanie się przed tymi, którzy tego nie mają. Płacenie siedmiu tysięcy pięciuset dolarów tylko za to, żeby kupić karty do obstawiania. Zdaje się, że nie wiesz, jak nasze bogactwo wpływa na niektórych ludzi, jak podsyca ich zawiść.

– Nie, oczywiście, że rozumiem. Najgorsze, co w niektórych kręgach człowiek może zrobić, to osiągnąć sukces. Ale tacy ludzie są zawsze obecni i nie powinni nas wcale interesować. Są daleko poniżej nas. Nawet poniżej naszej pogardy.

– Aż poczują, że coś zrobiliśmy źle, dzięki czemu mogliby nas zniszczyć. Popatrz na Marthę Steward, w więzieniu za nic. Michael Milken. Sami dyrektorzy naczelni.

– Ale my nie zrobiliśmy nic takiego jak oni, Carol. Moim zdaniem, jeśli przyznamy, że na zdjęciu może być Todd, a nawet, że Staci mogła być jego biologiczną matką, zniszczymy jakiekolwiek dochodzenie w zalążku. Możliwe, że któryś z naszych znajomych i tak już zawiadomił policję, może jeden z nauczycieli Todda, ktokolwiek. Jeśli się sami nie zgłosimy, to będzie wyglądało, jakbyśmy mieli coś do ukrycia – położył dużą, sękowatą dłoń na jej udzie. – Nie chcemy sprawiać wrażenia, że coś ukrywamy, Carol. Nie chcemy nic ukrywać – poklepał ją po nodze. – Jestem za tym, żeby powiedzieć o sprawie jednemu z naszych ochroniarzy w mieście, którzy i tak są policjantami, przy pierwszej okazji, jaka się nadarzy. Powiemy im, co wiemy. Odpowiemy na ich pytania, jeśli będą jakieś mieli i poprosimy o dyskrecję, jak zawsze. Przeżyjemy jakoś małe zamieszanie, które może wyniknąć.

Carol odwróciła twarz w drugą stronę, po czym spojrzała przed siebie. Usta miała zamknięte, szczęki zaciśnięte, oczy złowrogie. Otworzyła parę okularów przeciwsłonecznych, założyła je i spojrzała na Warda, jakby chciała coś powiedzieć, potem jednak zmieniła zdanie i pogrążyła się w złowieszczym milczeniu.

Miłośnicy wina mieszali się, rozmawiali, spacerowali i kosztowali w przepiękne popołudnie na eleganckim terenie Meadowood Resort. Boisko do krykieta wypełniało morze ludzi. Dym wisiał aromatyczną chmurą pomiędzy dębami i sosnami. Sławni kucharze układali swe przysmaki na olbrzymich otwartych grillach, podczas gdy cieszący się podobną sławą producenci win szczodrze nalewali swe najlepsze trunki w kieliszki z kryształu Reidela kolegów oraz reszty zebranych gości – gwiazd sportu i kina, rekinów biznesu i różnych notabli z całego świata, których łączyła miłość do kultury wina i ekstrawaganckiego bogactwa.

Manionowie dyskutowali z parą dobrze ubranych, elokwentnych, czarujących i czujących się bardzo pewnie w oderwanym od rzeczywistości kulturowym światku Napa młodych ludzi. Poznawszy się przy jednym z białych stołów pod ogromnym namiotem, który rzucał cień na Pierwszą Aleję w Meadowood, Ward Manion wziął młodego gentlemana pod swe skrzydło i obaj pogrążyli się teraz w rozmowie nad oszałamiającą, niedawną popularnością szczepu Rhóne w Kalifornii – syrah, mourvedre, carignane – i o konsekwencjach tego dla miejscowej gospodarki, która tyle zainwestowała w cabernet, chardonnay, pinot noir i merlota.

– Szczerze mówiąc, jeśli zapytałby mnie pan o nowy popularny szczep, powiedzmy, dziesięć lat temu – mówił młody człowiek0 imieniu Jason – nawet bym nie spojrzał na Rhóne. Stawiałbym na sangiovese.

– Nic dziwnego – powiedział Ward, uśmiechając się z satysfakcją. – Tak samo postawiłem, właśnie mniej więcej dziesięć lat temu – Ward uwielbiał mówić o winie, szczególnie w takich okolicznościach. – Teraz mam prawie siedem akrów sangiovese, które muszę łączyć z moim cabernet.

– Kalifornijskie super Tuscan – powiedział Jason. – Dobry wybór.

– Mało oryginalny – przyznał Ward – ale to lepsze niż wyrwanie dobrych winorośli, które w końcu owocują, i ponowne błędne postawienie na granache albo inne cholerstwo.

Mężczyzna ewidentnie był w stanie kontynuować w tym samym fascynującym tonie przez jakiś czas, ale nawet tu i teraz, pijąc drugi kieliszek chardonnay, Carol Manion wkładała sporo wysiłku, by się skoncentrować, uśmiechając się lekko, nieobecnie, myślami była gdzie indziej, we własnym świecie.

Stojąca obok Carol, trzymając w dłoni nie tknięty kieliszek szampana, młoda towarzyszka Jasona przysunęła się do niej i szepnęła poufałym tonem:

– Cudownie jest tu być. To nasz pierwszy raz i muszę powiedzieć, że czujemy się, jakbyśmy się tu wprosili. Z technicznego punktu widzenia nie powinno nas tu w ogóle być, ale przyjaźnimy się z Thomasem i to on nas wprowadził.

W tym kontekście Thomasem mógł być tylko Thomas Keller z French Laundry, iiberchef tej doliny, a zdaniem wielu, całego cywilizowanego świata.

– Ale jeśli ma się wystarczająco szczęścia, by dostać dwa bilety w tak przecudowny dzień jak dziś, to raczej się nie odmawia, n’est-ce pasł

– Oui. Sans doute - Carol zdobyła się na uśmiech, który choć zmęczony, wyglądał na szczery. – Przepraszam. Jestem nieco rozkojarzona. Jak ma pani na imię?

– Amy.

Zaczęły odzywać się wrodzone maniery, jak Amy miała nadzieję, a Hunt zakładał. Carol Manion, o czym oboje wiedzieli, spędzała sporo czasu na przyjęciach charytatywnych i obiadach dobroczynnych. Towarzyska rozmowa przychodziła jej tak naturalnie jak oddychanie i cała banalność okoliczności dawała pozorne wytchnienie wobec tego, co jak zakładali, zajmowało ją obecnie najbardziej.