Выбрать главу

Nie mogło to być nic innego – drzwi do jaskini zostały zamknięte.

Choć nie był głośny, to był to pierwszy dźwięk, który Andrea Parisi usłyszała, odkąd lite drzwi zamknęły się za nią przed, ile to już minęło?, kilkoma dniami. Leżała na plecach na kamiennej podłodze, tuż przy drzwiach – właściwie to przyciskała się do nich bokiem. Głód i pragnienie niemal ją paraliżowały i na początku pomyślała, że dźwięk jej się przyśnił lub cokolwiek, co przyjęłaby za sen w jej obecnym, odmiennym stanie. To, co zostało z jej umysłu, zaczęło wierzyć, że tak naprawdę wcale jej tam już nie ma. To nie było rzeczywiste, a nawet jeśli, to nie może jeszcze długo potrwać. Może już nie żyła.

Ale to był zdecydowanie dźwięk. Wystarczająco blisko, żeby usłyszała.

Próbowała obrócić się na bok, twarzą do drzwi, żeby zawołać, ale jej mięśnie nie były posłuszne na tyle, by w ogóle się poruszyła, a gardło było tak suche, że nie dało się skłonić do wytworzenia odgłosu.

Ale jeśli był dźwięk, to oznaczało, że ktoś mógł tam być. Może jeszcze zostać ocalona.

Musiała ponownie spróbować.

Próbowała się skupić, z trudem nabrała powietrza do suchych i pustych płuc.

Tym razem dźwięk, który się z niej dobył, był bezforemny. Żadne słowo. Pierwotny jęk, który rozległ się w jej zimnym grobie, wyczerpał ją. Jej gardło płonęło.

A jednak zebrała resztki sił i ponownie wyrzuciła go z siebie w ciemność, która stała się jej światem i jej piekłem.

I znowu to usłyszała! Bez wątpienia, kolejny dźwięk dobiegł przez drzwi i ktoś w nie pukał. I jej imię!

Andrea.

Z głębi przepastnej studni, ktoś wołał jej imię.

Hunt nie miał czasu poddać się przerażeniu, które groziło pochłonięciem go. Mimo wszystko powiedział sobie, Craig, Juhle i Tamara byli w pobliżu, zaledwie na zewnątrz. Ale wszyscy czekali na jego polecenia i było mało prawdopodobne, by weszli do środka po tym, jak podkreślił, by zostawili Carol w spokoju i pozwolili, żeby zaprowadziła ich do Andrei.

Co właśnie zrobiła.

Zdał sobie sprawę, że nawet Juhle byłby niechętny do podjęcia niezależnych działań. Juhle nie wiedział, że Andrea zamknięta była za drugimi drzwiami w tej jaskini – tylko Hunt o tym wiedział – i bez tej wiedzy, nie miał żadnego innego powodu, by aresztować Carol Manion, niż miał wcześniej. Już nie mówiąc o tym, że złamał wszelkie przepisy, wchodząc na teren jej nieruchomości. Jeśli ktokolwiek połączyłby go z tymi nie-ortodoksyjnymi, żeby nie nazwać ich nielegalnymi, elementami planu Hunta, kosztowałoby go to nie tylko tę sprawę, ale i cenną pracę.

Hunt wrócił do wejścia do jaskini w stodole, by sprawdzić, czy hałas był tym, na co brzmiał. Tak, drzwi na zewnątrz zostały zamknięte. Zamknięte, solidne, nieruchome.

Ale poszedł z powrotem pod drzwi i usłyszał zduszony krzyk Andrei. Waląc w nieustępujące drzwi, zawołał, aby coś jej odpowiedzieć, ale dźwięk zdawał się być wchłaniany przez jego własne echo.

I po tej odpowiedzi, nic.

Ponownie oświetlił latarką drewno drzwi. Słabość dźwięku z wewnątrz mogła oznaczać tylko to, że były one niesamowicie grube. Osadzone w ciężkich belkach, które z kolei tkwiły w litym cemencie wbudowanym w ścianę jaskini.

Hunt opadł na podłogę i nieprzerwanie walił w drzwi, ale dźwięk wcale się nie niósł. Zupełnie, jakby same drzwi wykonane były z litej skały.

– Andrea! – zawołał ponownie. – Andrea, słyszysz mnie? Ogłuszająca cisza.

– Wyciągniemy cię stamtąd – wyszeptał.

Same w sobie słowa zadziałały pobudzająco. Stojąc, wyciągnął rękę nad głowę, wyczuwając ruch powietrza. Przy wejściu do jaskini, wewnątrz stodoły, czuł zdecydowanie wiaterek z wewnątrz pieczary skalnej. Oznaczało to, że powietrze musiało dostawać się do jaskini z zewnątrz, z innego wejścia.

Jeszcze raz spróbował ruszyć drzwi do wewnętrznej komory, gdzie zamknięta była Andrea, i ponownie nie ustąpiły. Oglądając w świetle latarki brzegi, zdał sobie sprawę, iż zamknięcie było prawie lub może idealnie hermetyczne. Żadne powietrze lub bardzo mało – na pewno zbyt mało, by wywołać podmuch – przedostawało się na zewnątrz. To nie była zła wiadomość, oznaczała bowiem, że ruch powietrza, który czuł przy wejściu, miał źródło w jego komorze, a nie za drzwiami.

Hunt zaczął iść z powrotem w stronę wejścia do jaskini, oświetlając latarką każdy cal ścian i sklepienia. Przy zamkniętych drzwiach do stodoły przeciąg ustał. Starał się przywołać w pamięci, czy czuł wiatr, gdy wchodził, a drzwi wejściowe nadal były otwarte, ale koncentrował się wtedy na tym, co może znajdować się przed nim, albo gdzie postawić stopę, albo kto może na niego czekać w tej zasadzce.

Źródło podmuchu nawet mu przez myśl nie przeszło.

Gdy w drodze do wejścia jaskinia zakręcała ostro w lewo, zauważył pęknięcie w skale, wysoko, tam gdzie ściana zaczynała przechodzić w sklepienie. Nie więcej niż osiemnaście cali w najszerszym punkcie i może pięć stóp od wąskiego końca do wąskiego końca, ginęło w ciemności. Stojąc dokładnie pod nim, Hunt wyciągnął dłoń i naprężył całe ciało, by sprawdzić, czy wpada tamtędy świeże powietrze.

Ale nic nie poczuł.

Z tego miejsca, w którym się znajdował, nawet stojąc pod przeciwległą ścianą jaskini, nie był w stanie ocenić, jak głęboki był otwór. Mógł wychodzić na zewnątrz, zwężać się aż zniknie lub kończyć się po kilku stopach. Nie można było stwierdzić. Na początku nie było też jasne, dlaczego mogło mieć to znaczenie. Nawet jeśli mogło otwierać się na zewnątrz, ocenił, że pęknięcie znajdowało się co najmniej cztery stopy ponad jego wyciągniętą ręką.

To było niewykonalne.

Nadal sprawdzał ściany, minął beczki, dochodząc aż do drzwi frontowych. Całość była najwyraźniej wykuta w skale wapiennej. Wąskie pęknięcie na wysokości dziesięciu stóp było jedyną opcją. Nigdzie nie było śladu innego otworu. Usiadł na podłodze, plecami opierając się o drzwi stodoły. Wyłączył latarkę, oswoił się z ciemnością i spróbował się skupić. I pomyślał o beczkach.

Zawrócił i położywszy latarkę na ziemi, ruszył jedną z ciężkich, pustych beczek z drewnianego stojaka i przeturlał ją pod pęknięcie.

Za mało.

Wciągnąwszy się na beczkę i stojąc na niej, nadal nie mógł dosięgnąć dolnego brzegu otworu. Brakowało mu jeszcze stopy, może więcej.

Zszedł z beczki, podniósł latarkę i ponownie poświecił do środka otworu, usiłując lepiej zorientować się, jak daleko biegł w głąb. Nadal widział raptem na kilka stóp. Przeniósł spojrzenie na dolną krawędź pęknięcia. Poszarpana, o ostrych brzegach, zdawała się być naturalnym ubytkiem w litej skale, ale wiedział, że jeśli spróbowałby podskoczyć i złapać się występu, a skała odłamałaby się pod jego ciężarem lub zwyczajnie skruszyła, mógłby skończyć, w najlepszym razie, mocno potłuczony. Może ze złamanymi kośćmi lub gorzej.

Ale nie miał innego wyjścia.

Za pomocą noktowizora ustawił latarkę na ziemi w taki sposób, że jej snop padał na pęknięcie. Wyciągając się ponownie na beczce, obejrzał dokładnie miejsce, gdzie musi chwycić, próbował wizualizować następne kroki – uderzenie o ścianę, wciągnąć się na tyle, by wsunąć do wewnątrz ramiona, pracując łokciami, wsunąć się do środka, podrzucić stopy w górę z nadzieją, że jest tam dla niego wystarczająco miejsca. I że pęknięcie nie kończyło się kolejną ścianą skały gdzieś w sercu wzniesienia.

Myślenie o tym w niczym mu nie pomoże.

Skoczył.

Całkowita ciemność.

Powinien był wziąć noktowizor. Albo latarkę, choć potrzebował, by oświetlała wlot. Trzeba było użyć pistoletu do oparcia latarki, a nie cennych gogli; bezużyteczna broń obijała się w kaburze o jego plecy.