– A gdybyś ty go na wylot?
– Z „makarowa”? Boże broń. No co, panowie? Nasza umowa nadal obowiązuje? Wszyscy za jednego, a Bóg za wszystkich?
– Nie inaczej – poświadczył dowódca grupy. – Ten morderca ukrył lufę w bucie. Buty ma w sam raz. Co miałeś robić, skoro zaciął ci się igielnik?
– Nad wyraz kiepska broń – potwierdził stary wyjadacz. – Dwa razy mi się zacinał w krytycznych momentach.
– Pech to pech – wtrącił się ktoś jeszcze. – A przy okazji, twój drugi klient… też jest gotów.
Gusiew podniósł z podłogi komórkę i z nieudawaną sympatią uśmiechnął się do brakarzy. Do Waluszka też, choć ten wciąż jeszcze stał nachmurzony.
– Dziękuję, koledzy – raz jeszcze uśmiechnął się Gusiew. – Pomogliście mi zrzucić ciężar z duszy. Nigdy wam tego nie zapomnę. No, to pojadę pisać raport. W razie czego wiecie, gdzie mnie znaleźć.
– Żyj – pozdrowili go brakarze.
Na ulicy Gusiew zapalił z widoczną przyjemnością. I klepnął po ramieniu wciąż jeszcze nabzdyczonego Waluszka.
– Jeżeli chcesz mnie sądzić, to mogę ci ze szczegółami opowiedzieć, jak Szacki pociął swoją żonę. Loszka, ona miała dwadzieścia trzy lata. Zaledwie dwadzieścia trzy. Zwykła, młodziutka i głupia dziewczyna – normalna kobieta za takiego by się nie wydała – ale w danym przypadku wcale nie zmienia to istoty rzeczy. Nie można z kuchennym nożem brać się do brzemiennej kobiety, rozumiesz? I nie ma takich wyższych interesów, w imię których można zostawić przy życiu człowieka, co się czegoś takiego dopuścił.
Waluszek milczał.
– A tego, że w Agencji starzy towarzysze kryją się wzajemnie, mógłbyś się sam domyślić.
– No nie!!! – nie wytrzymał wreszcie Waluszek. – Nie!
– Co „Nie”? – zapytał Gusiew.
– Ty… ty… Niewiele brakowało, a trafiłbyś mnie w rękę! Ledwo zdążyłem ją cofnąć!
– Loszeńka! – Gusiew ponownie trzepnął Waluszka po ramieniu. Wyglądało na to, że spodziewał się czegoś gorszego. – Kochany ty mój! Osądź sam – gdyby istniała możliwość, że trafię w twoją rękę, z pewnością bym cię uprzedził!
W odpowiedzi Waluszek tylko splunął – jak niedawno starszy grupy.
Z pewnością obaj przeżyli bardzo podobny stres.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Żal po tysiącach skazanych wyrażał się tylko w modlitwach, okazywano go zaś jedynie podczas pogrzebów, i nie zmieniał się w gniew skierowany przeciwko tyranowi – władzę Vlada uświęcała przecież cerkiew, a cele miał dobre i szlachetne.
Kolejną próbę wytrzymałości los podrzucił dwójce Gusiewa pewnego zwyczajnego wieczoru. Zaczęło się wszystko też jak najbardziej zwyczajnie – na pulpicie leżało zgłoszenie, które Gusiewowi przekazał dyżurny zmiany. Gusiew, jak zwykle niezadowolony i znudzony, spojrzał na papier i od razu zerknął na Waluszka. Jego prowadzony obracał na palcu kluczyki „dwudziestki siódemki”, nucił sobie cichutko jakąś piosenkę i sądząc z pozorów, miał doskonały nastrój. „No, zaraz się przekonamy, jakim jesteś obywatelem, agencie Waluszek – westchnął w duchu Gusiew. – Paskudne zgłoszenie. Ostatni raz widziałem takie przed dwoma laty. Wiadomo, czemu podrzucono je akurat mnie – Gusiewa przecież nie ma co żałować. A Waluszka? Hmm… Mimo wszystko nie stracili nadziei, że nastawią chłopaka przeciwko mnie. Co za świnia mąci tam wodę na górze? Wiadomo, że nie szef. Więc kto? W każdym przypadku trzeba będzie na Loszkę uważać. Bo jeszcze z przesadnej dobroci serca załatwi starego Gusiewa. Podczas ostatniego miesiąca trochę się otrzaskał, nie pęka już przed byle robotą, ale coś takiego… Hm…”
– Skocz do samochodu i uruchom silnik – polecił podwładnemu. – Ja zaraz zejdę, tylko zamówię „karawan”. Dziś będzie nam potrzebny specjalny…
Przyszło im jechać na samą granicę strefy odpowiedzialności Oddziału Centralnego. Waluszek prowadził jak zwykle szybko i pewnie, nie gorzej od Gusiewa. Wraz ze zniknięciem słynnych na cały kraj moskiewskich korków ulicznych średni poziom umiejętności miejskich kierowców nieustannie się obniżał i Gusiew był rad, że choć jego prowadzony nie uległ powszechnemu trendowi.
„Dwudziestka siódemka” idealnie zaparkowała przy właściwej bramie – blisko, ale nie tak, by przyciągać niepotrzebną uwagę. Gusiew wyjął transiver i wezwał „karawan”.
– Jak przyjedziecie, nie pchajcie się na podwórko – polecił kierowcy. – Zatrzymajcie się na ulicy. Bo okoliczne babunie od razu zaczną kombinować, do kogo karetka przyjechała.
Z „karawanu” odpowiedziano, że wszystko już wiedzą, głęboko współczują i postarają się nikomu nie rzucać w oczy. Gusiew odwrócił się do Waluszka. Ten palił i czekał na polecenia, starając się ze wszystkich sił udawać, że przychodzi mu to bez wysiłku. Zgodnie z instrukcją Gusiew powinien był poinformować go o treści zamówienia jeszcze w biurze albo przynajmniej po drodze.
– Znaczy tak, Loszka – zaczął Gusiew. – Czy tyś kiedykolwiek się zastanawiał nad tym, gdzie w naszym kraju podziewają się dzieci z patologią rozwoju?
Waluszek już chciał prychnąć – któż tego nie wie! – ale się powstrzymał. Gusiew zadał mu to pytanie nie bez powodu. Większość patologii medycyna wykrywała już na etapie ciąży i potworki w Związku zwyczajnie na świat nie przychodziły. W tych nielicznych przypadkach, w których odchyłki od normy wykrywano już po porodzie, niemowlaka albo za zgodą matki usypiano, albo przepadał gdzieś w czeluściach systemu internatów i domów dziecka. Bardziej skomplikowana sprawa była z nieco już podrośniętymi dziećmi, u których wykrywano odchyłki od normy psychicznej, ale i te udawało się zwykle usuwać ze społeczeństwa. Jeżeli stwierdzono przy tym, że odchyłka jest dziedziczna – dziecko zabierano razem z rodzicami. A jeżeli nie… Wtedy postępowano zależnie od okoliczności. Wszystko to Waluszkowi szczegółowo wyjaśniono na kursie przygotowawczym, ilustrując przykładami z praktyki. Ale skoro są tutaj i skoro Gusiew zadaje mu takie pytania, czyli coś w systemie nie zaskoczyło jak należy. Gdzieś na tym podwórku żyje nienormalny dzieciak. Waluszek się najeżył.
– Zrozumiałeś? – zapytał Gusiew. – Widzę, że tak. Ciężki przypadek, Loszka. Sąsiedzi donieśli, gadziny jedne… Dzielnicowy założył obserwację i potwierdził doniesienie. Chłopak ma dziesięć lat. Tylko nocami pojawia się na balkonie. Matka jest nauczycielką. Bohaterska kobieta, myślę, że rodziła sama i potajemnie. Ale i głupia jak but. Cholerna egoistka. Zniszczyła życie chłopcu i sobie. W faszystowskich Niemczech niektóre niemieckie rodziny ukrywały żydowskie dzieci. Ale nie przez kolejne dziesięć lat! Na co ona liczyła? No i masz zlecenie… Gotów jesteś?
– A co mam robić? – zapytał Waluszek. – Jak mam działać?
– Jak zwykle, osłaniać mnie z tyłu. Idziemy. Czystymi, zadbanymi schodami dotarli na czwarte piętro.