– Wychodzi na to, że sami sobie ten problem na tyłek ściągnęliśmy?
– No nie. Może to ty masz rację i robi się to celowo, żeby Agencję rozwalić od środka…
– We władzach bardzo wielu jest nie-Rosjan – mruknął ponuro Myszkin. – Na kogo spojrzysz, to albo prawie Żyd, albo prawdziwy Żyd, ałbo – jak to się mówi – Żydzisko parszywe. Samych by ich hyclom podesłać! A jeszcze lepiej – wybrakować!
– …albo popadliśmy w częściowe zapomnienie – zakończył myśl Gusiew. – Zapomniano, kim jesteśmy. Nie wiedzą, gdzie nas wetknąć. Agencja kraj oczyściła, że daj Boże. Pracy już prawie nie mamy, a i klienci jakoś skarleli. Nawet jak któryś teraz łeb podniesie, to kropla w morzu. Menty i bez nas dadzą sobie radę. I pojawi się interesujące pytanie – co z nami robić?
Nie zabrał się do wyjaśnień, jak dalece wielostronne jest jego spojrzenie na problem i jak w tę koncepcję wpisują się coraz częstsze przypadki milicyjnej samowoli i wiele innych rzeczy. Z Myszkinem trzeba było rozmawiać krótko i wyraziście, w przeciwnym razie pogromca przestępców przestawał słuchać i zamykał się w sobie.
– Krótko mówiąc, rozpędzą nas na cztery wiatry – westchnął Myszkin. – Albo… co tak patrzysz?
– Po prostu nas wybrakują – rzekł Gusiew.
– Udław się! A po chuj Agencja robi zaciągi młodych?
– Bo właśnie oni nami się zajmą! – rąbnął Gusiew i sam się zająknął od ogarniającej go z nagła trwogi. „Cholera! To się nazywa – olśnienie!”.
– Jak cię palnę w kark… – ostrzegł Myszkin.
– Nie trzeba. Na razie nie ma za co.
– Tfu! – Myszkin potrząsnął łapą nad karkiem Gusiewa. – Krótko mówiąc, nigdy już mnie tak nie strasz. Teraz przez tydzień nie zasnę. Ja… jakby ci tu powiedzieć… wpływowy bardzo jestem. Choler-ra! No, dobra. Nie masz dziś konkretnego przydziału?
– Owszem, wolny strzelec! Muszę prowadzonego oswoić z terenem.
– Ale tak z grubsza?
– Po trójkącie wokół firmy. Nowy Arbat, Smoleńska, Arbat… i może zahaczymy o Bulwary.
– Znaczy, jak to się mówi, z buta. No, dobra. Pe… Krótko, godzina zero zero, czekam na ciebie na parkingu obok pomnika Majakowskiego. Ale przyjedź samochodem, dobrze?
– No popatrz… – mruknął Gusiew. – A czemuż to zawdzięczam zaszczyt?
– Potrzebny będziesz – odparł zwięźle Myszkin.
– A co zrobię z prowadzonym?
– Weź go ze sobą. Może być. Zaznajomi się i jednocześnie… He-he…
– Dobra – odparł Gusiew z namysłem w głosie. – Powiedzmy, że jesteśmy umówieni. Chociaż, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się. Myślałem, że ze mną już koniec, żeście mnie zaliczyli do emerytów.
– Nie zapomniano o tobie – stwierdził twardo Myszkin. – No to na razie. Żyj!
– Żyj! – pożegnał Gusiew kolegę starym, prawie zapomnianym zawołaniem brakarzy idących na robotę.
– A, jeszcze jedno! – Myszkin przypomniał coś sobie i się odwrócił. – Wiesz, ci młodsi, wypytywali mnie tutaj, czemu naszą formułę nazywamy „ptaszkiem”. Nic im nie powiedziałem. Po co im wiedzieć… Dobrze?
– Dobrze – stwierdził Gusiew. – Wygląda na to, że naprawdę o niczym nie zapomniałeś.
Myszkin mrugnął porozumiewawczo, machnął ręką i poszedł ku wyjściu, skąd dudniły już głosy jego podkomendnych. Gusiew skręcił do klasy wykładów taktycznych.
Waluszek siedział w kącie założywszy nogę na nogę i przeglądał jakąś broszurę.
– Co ty tam przeżuwasz? – zapytał Gusiew. – Regulamin służby wewnętrznej?
– Nie, skąd… – Waluszek szybko schował broszurę do kieszeni wewnętrznej i wstał. – Pamiątka.
– Daj spokój – uśmiechnął się Gusiew. – Dziś trafi ci się pamiątka… sam zobaczysz. Idziemy, agencie Locha Waluszek. Witam was na pierwszym patrolu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Trzeba oddać Vladowi Tepesowi sprawiedliwość – w swoim katowskim zapale nie pobłażał nikomu, niezależnie od narodowości czy pozycji społecznej.
– Co, nie mamy samochodu? – zdziwił się Waluszek, kiedy Gusiew, wyszedłszy z bramy wsadził dłonie w kieszenie i kopcąc dymem z cygara ruszył ku placowi Arbatu.
– Pomyśl – rzucił Gusiew przez ramię, nie zatrzymując się.
Waluszek dogonił przewodnika i ruszył obok. Dalszych pytań już nie zadawał – albo postanowił udać mądrzejszego niż jest, albo po prostu bał się narazić, co zresztą samo w sobie świadczyło o śladowej obecności intelektu.
Gusiew skończył palenie, niedbale rzucił niedopałek do kosza, który akurat się napatoczył, chybił i posapując z irytacji podniósł niedopałek, a potem starannie wrzucił go tam, gdzie powinien.
– Tu wszędzie jest blisko – zniżył się łaskawie do wyjaśnień. – A samochodem zaraz się wpakujesz w korek. No nic, pod wieczór trochę sobie pojeździmy.
Na parkingu przy ścianie tunelu, który zagłębiał się pod Nowy Arbat, dwóch śmieciarzy ze swoją „wycieraczką” zaciekle pucowało asfalt, a jakiś ponury i nieogolony typ o sinej gębie grzebał w parkingowym liczniku. Gusiew gwizdnął i został zignorowany. Brakarz przeszedł przez drogę i lekko tknął nieogolonego palcem w bok.
Nieogolony odwrócił się z takim trudem, iż Gusiew gotów byłby przysiąc, że usłyszał zgrzyt stawów. Przy okazji brakarz ujrzał jego oznakę mundurową i wyraz kompletnej obojętności na młodej, obrzękniętej od wódki twarzy.
– Cześć – rzucił Gusiew. – Wszystko w porządku?
– Aaa… – wymamrotał nieogolony. – Nie najgorzej. Jaki, kurwa, porządek… Kicha. Strzelić sobie klina nie można, bo wygonią. A ja wczoraj imieniny miałem. Nieźle się naje… I tak, jak zacząłem, tak skończyłem. A co mam robić, jak nie umiem się powstrzymać? Na całe szczęście nie jestem stuknięty.
– No, no… – rzekł Gusiew z uznaniem. – Ciekawe, co się z tobą wyrabia na urodzinach?
– Na urodziny przychodzi ciotka i trochę mnie hamuje.
– Znaczy, żona też lubi sobie dać w rurę?
– Wpadła moja żona – westchnął nieogolony. – Będzie ze dwa lata. Za narkotyki.
– Hm… współczuję – stwierdził Gusiew bez cienia współczucia w głosie. – To po co się z nią żeniłeś? Wiedziałeś, czym się to skończy.
– Myślałem, że jakoś damy sobie radę.
– Z tym sobie nie poradzisz, to trzeba leczyć. Ale mało komu pomaga. Dobra. Widzę, że nie masz ochoty na to, żeby mi powiedzieć coś ciekawego…
– Od pewnego czasu u nas, cholera, spokojnie. Pełen komunizm, nie ma na kogo donieść.
– Ale mimo wszystko dawaj baczenie.
– Z pewnością, szefie, Jak tylko co, zaraz powiadomię.
– Dowiedzieć się, co z twoją żoną? Może jeszcze wróci?
Nieogolony uśmiechnął się krzywo.
– Nie rozśmieszaj mnie, chłopie – powiedział. – Co to ja, życia nie znam?
– Właśnie, że nie znasz. Różnie bywa.
– Nawet gdyby, to niech ją cholera…
– No, ty wiesz lepiej. To na razie.
– Bywaj.
Obok z cichym warkotem silnika przejechała „wycieraczka”. Jeden ze śmieciarzy operował dźwigniami, drugi szedł z tyłu i oceniał rezultaty. Po przejściu maszyny asfalt zmieniał barwę, jakby go wczoraj położono. Widać było, że śmieciarze nie oszczędzają na środkach czyszczących.
– A wy co się tak staracie? – zapytał Gusiew. – Inspekcja będzie?
– Skądże – odezwał się pieszy. – Po prostu chcemy, żeby było pięknie.
– Niedługo smarknąć na ulicy nie będzie można – mruknął Gusiew do siebie. – Od razu przybiegnie dwóch z łopatami i jeden z wiadrem. Skąd ich biorą, tych maniaków?
– A mnie się to podoba – odezwał się Waluszek.
– Mnie też – przyznał Gusiew. – Tylko się boję, że mnie kiedyś zabiorą za to, że gumę do żucia obok kosza wypluję.
Znów przeszli na drugą stronę ulicy.
– Posłuchaj… – przypomniał sobie nagle Waluszek. – Coś ty mówił o tym, że narkomanów się leczy? Przecież u nas ich nie leczą. A może jednak…