Выбрать главу

– I w ogóle nie ja wymyśliłem „Zarządzenie 102” – wtrącił milicjant. Zrobiło mu się chyba trochę wstyd z tego powodu, że przeciwko doświadczonym bandytom wysyła dwóch czajników wiążąc ich jeszcze poleceniami, żeby nie straszyli porządnych obywateli. I uznał, że to go jakoś usprawiedliwia.

– Niechże mi kto powie, dlaczego rozpuszczono jednostkę naszych snajperów? – westchnął Gusiew. – Wsadziliby draniowi igiełkę w ucho z najbliższego dachu, i byłoby po zawodach.

– Pe, po co nam teraz snajperzy? Darmozjadów chciałbyś trzymać?

– Oczywiście, że nie, skoro mamy frajera Gusiewa gotowego na wszystko… No dobra, cieszmy się choć ze sprzyjającej pogody. Szefie, niech pan wyda polecenie, żeby księgowość sypnęła trochę pieniążków. Potrzebne będą jakieś dwa przyzwoite garnitury, krawaty, porządne buty… I dwa drogie płaszcze. Co zostanie, zdamy do magazynu. Aha?

Niewiele brakowało, a szef by Gusiewowi odpowiedział, a z wyrazu jego twarzy można było łatwo wyczytać, jaka byłaby odpowiedź. Gusiew jednak go uprzedził, zwracając się do martwiejącego milicjanta.

– A co się tyczy porządku publicznego – powiedział – to już będzie zależeć od sytuacji. Zechciejcie wybaczyć, ale żadnych gwarancji dać nie mogę. Postaramy się go uprzedzić, daję słowo, że się postaramy. Ale sami wiecie, jak szybko może zwęszyć niebezpieczeństwo bandyta, który tyle lat żyje poza prawem. Nie możemy nawet postawić „karawanu” koło tej knajpy. A czekać nie możemy w samochodzie obok, tylko w bramie po drugiej stronie ulicy. Która to pozycja też nie należy do wymarzonych. Dobrze będzie, jak znajdziemy jakiś zakładzik albo firmę, ale jak wokół będą same domy mieszkalne? Babcie rencistki są bardzo czujne, wezwą po cichutku milicję, a ta owszem, szybko się zjawi. I co, idzie sobie Pismak, rozgląda się uważnie…

– Nic lepszego nie możemy wam zaproponować. On naprawdę zjawił się znikąd. Zadzwonił do naszego człowieka, poprosił o spotkanie, ale o celu spotkania nawet się nie zająknął.

– Może przyjechał go wykończyć, tego waszego kapusia?

– Przecież nie w restauracji!

– Sypnie truciznę i po weselu…

– Nie dramatyzujcie. I w ogóle, co mamy robić? Jest szansa, trzeba go brać. A brać macie wy, nie my. Zresztą, róbcie co chcecie. Słowo honoru, ja was nie rozumiem. – Milicjant zerknął na szefa, który utkwił zamyślone spojrzenie w suficie. – Swoje zrobiłem. Czy ASB zamierza zrobić, co do niej należy? Nie macie innych agentów? Mniej… eee…

– Inteligentnych – podsunął mu Gusiew. – A co, według was u nas sami psychopaci i stuknięci? Nie jedzą, nie piją, tylko siedzą i z utęsknieniem czekają na takie niebezpieczne zadanie, jak to?

– Zamknij się, Pe – polecił szef, wracając ze swojego psychicznego odosobnienia. – A wy się pozbądźcie obaw, kapitanie. Przejęliśmy od was klienta. Klient zostanie poddany odpowiedniej formie socjalnej samoobrony. Podpisałem już wszystkie papiery. Gusiew, masz jeszcze jakieś pytania do kapitana? Tylko nie retoryczne.

– Ależ wszystko jest jasne – upewnił go Gusiew. – Jutro zajdziemy na miejsce i się rozejrzymy. Najemy się jak należy, żeby zrobić dobre wrażenie na obsłudze. A pojutrze…

– Do widzenia, kapitanie – westchnął szef. – Jak widzicie, on już nie ma więcej pytań.

Kapitan pożegnał się chłodno, zebrał dokumenty i wyszedł.

– Pe, co ty wyrabiasz? – rzucił się szef na Gusiewa. – Po jaką cholerę urządzasz taki spektakl?!

– Niech sobie myślą, że u nas jest burdel i bezhołowie – stanowczo odpowiedział Gusiew.

– A co to jest, jak nie burdel?! – ryknął szef.

– No właśnie, niech tak myślą. A my zobaczymy, co będzie dalej.

– Wynoś się! – zagrzmiał szef. – Precz mi z oczu! Aktorzyna się znalazł! Płaszcz mu dajcie lepszy, widzicie go! A cztery deski nie łaska?

– No, z tym to się zawsze zdąży. A przy okazji, właśnie że włożę płaszcz. Człowiek, który łazi po drogich knajpach w skórzanej kurtce od razu budzi podejrzenia – a nuż ma pistolet za pazuchą?

– Jak chcesz – szef machnął ręką. – Ale pchać się tam przed czasem, ani mi się waż! Wezwałem już chłopaków z Południowego, nikt ich tu nie zna, oni przeprowadzą zwiad wedle wszelkich reguł.

– Sto lat nie byłem w restauracji – poskarżył się Gusiew. – A po wybrakowaniu klienta nie będzie tam można choć chwilkę posiedzieć?

W odpowiedzi szef zamierzył się na niego popielniczką.

Okazało się, że bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności naprzeciwko restauracji znajdował się oddział inspekcji skarbowej. Wystarczyło tam miejsca, by z całym komfortem ulokować nie tylko Gusiewa i Waluszka, ale i ponad połowę grupy wsparcia. Młodsi służbą i rangą brakarze zajęli się prowadzeniem obserwacji, a Gusiew, Waluszek i starszy grupy zaczęli na rozmaite sposoby zatruwać życie inspektorom podatkowym. Łazili po całym biurze, otwierali drzwi nogami, przystawiali się do pracujących tu dziewcząt i zadawali idiotyczne pytania w rodzaju „A jeżeli zabiję kogoś poza godzinami pracy, to powinienem to wpisać do deklaracji podatkowej, czy nie?”

Inspektorzy się wściekali, ale zachowywali kamienne twarze. Wielu z nich doskonale pamiętało czasy, kiedy do wizyt u niektórych uchylających się od płacenia podatników trzeba było zamawiać asystę kilku brakarzy. Mówiono wtedy o „wzmocnieniu”. Doskonale więc wiedzieli, jak to jest z Wybrakówką i woleli się nie narażać. Oni nas grubą szpilą – a my udajemy, że to pieszczoty. Do tego zresztą, że nikt poza członkami najbliższej rodziny ich nie kocha, skarbowcy dawno już przywykli.

Na pół godziny przed wyznaczonym przez Pismaka terminem Gusiew się uspokoił, wziął lornetkę i przystanął przy okiennych żaluzjach.

I niemal natychmiast podskoczył jak oparzony.

– Kurwa jego mać! – zaklął. – Przecież to… Cholera!

– Co, zobaczyłeś przyjaciela? – zapytał leniwie starszy grupy.

Gusiew odwrócił się ku niemu z błyskiem w oku.

– Mało powiedziane! Słyszałeś o Szackim?

– Mmmm…

– No, ten… działa w showbiznesie. Producent. Całą czołówkę pieprzonej estrady w narkotykowy kanał wpuścił. A przed trzema laty naćpał się jak świnia, przedawkował i żonę wypatroszył stołowym nożem.

– A, ten długowłosy kudłacz? Pamiętam. Rzadki skurwysyn. Przecież go… Poczekaj, on sam?!

– Nie inaczej. Osobiście i własnymi rękami. Tępym stołowym nożem. Ciężarną kobietę.

– Nie truj!

– Nie truję. Ech… wziąć to go ja wziąłem. Szkoda, że na miejscu skurwysyna nie zastrzeliłem. Dlatego, że zaraz menty go sobie zabrali. I wypuścili. Powiedzieli, że może być niepożądany rezonans społeczny. Artyści Związku, powiedzieli, powinni wąchać wyłącznie kwiatki i zażywać witaminki.

– Współczuję – westchnął dowódca grupy. – Czekaj, przed trzema laty, mówisz? Ja to przecież pamiętam! Pogonili nas wtedy do „Olimpijskiego”, żebyśmy przewietrzyli jakieś biura. Zwinęliśmy ze dwudziestu drobnych dealerów. To Szacki ich wydał?

– Oczywiście.

– I co, myślisz, że Pismak idzie się z nim spotkać?

– A z kim? Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności – powiedział zdecydowanie Gusiew. – Co mamy na Pismaka, oprócz rozbojów i innych przestępstw? Organizuje przerzuty narkotyków na wielką skalę. A czym jest Moskwa? Rynkiem zbytu, który czeka na nowe dostawy. Kim jest pan Szacki? Nabywcą, mającym spore pieniądze. I nieźle zorientowanym w koniunkturze!

Dowódca grupy odchylił się na krześle i założył ręce za głowę.

– Logiczne – stwierdził. – Ale gdybym był na miejscu Pismaka, tobym się z Szackim nie wiązał. Załóżmy, że Pismak się nie orientuje, iż Szackiego zwerbowali. Menty potrafią przeprowadzać takie rzeczy bezpiecznie i bez rozgłosu. A przecież on sam jest narkomanem! To potencjalne zagrożenie!

– Po tragicznej śmierci swojej żony Szacki przestał brać – stwierdził Gusiew, ponownie patrząc w lornetę. – Porażony nieszczęściem mąż, którego ukochana żona została zarżnięta w bramie przez pijanego chuligana… Naszemu wydziałowi PR należałoby postawić pomnik. I menty się postarali. Wiesz, ja przecież byłem na miejscu, wszystko widziałem.