Zresztą i za sto milionów też by nie oddał obu sztuk broni naraz.
– Widzi pani – powiedział – oto moja broń. A teraz wstanę i zajrzę tam. Na sekundę.
Kobieta jakby się żachnęła, ale w tej chwili niezbyt głośno kaszlnął żelazobetonowy posąg Waluszka. I kobieta się poddała. A Gusiew skradającym się krokiem podszedł do drzwi pokoju dziecinnego, otworzył je i zajrzał do środka. Na sekundę.
Chłopiec miał z pewnością bardzo urodziwego ojca. O samej zresztą nauczycielce, gdyby dobrze jej się przyjrzeć, też trzeba by powiedzieć, że jest kobietą o bardzo regularnych rysach twarzy, które z powodu przesadnej prawidłowości wydawały się doskonale brzydkie. A z chłopaka mógłby wyrosnąć nielichy gładysz. Teraz odwrócił się szybko w stronę Gusiewa, wypuścił ślinę z kącika ust, wymamrotał coś i spojrzał na brakarza skośnymi ku garbkowi nosa oczami. Siedząc na kanapie pomiędzy porozrzucanymi zabawkami – bardzo pięknymi i zmyślnymi zabawkami, które były chyba powodem skromności umeblowania – chłopiec się nie ruszał, ale Gusiew wiedział już, jak wyglądałyby jego ruchy i gesty. Ostre, załamane, z kiepską koordynacją. Gusiew widywał takie dzieci. Podczas ostatniej tego typu interwencji też spotkał takiego chłopczyka, tylko nieco młodszego.
Ale tamtego chłopaka rodzice nie kryli przed światem. Przeciwnie, ciągnęli go ze wszystkich sił, jak opętani. Wszelkimi sposobami usiłowali mu znaleźć miejsce w społeczeństwie i samemu społeczeństwu wpoić mniemanie, że z chłopakiem wszystko jest w porządku. I prawie im się to udało. Prawie. Nawet komisja lekarska niezwykle długo zwlekała z wydaniem orzeczenia – szkoda było chłopaka, bo przekroczył dane mu przez los i naturę możliwości. Zachwycił lekarzy. I gdyby jego upośledzenie było wynikiem uszkodzenia mózgu przy porodzie, zostawiono by go w spokoju. Ale okazało się, że przyczyną jest skaza dziedziczna. Po chłopca przyjechali lekarze ASB, żeby go zabrać do domu dziecka. Ojcu natychmiast odbiło, wyciągnął z szafy dubeltówkę i podpisał tym samym wyrok na całą rodzinę.
– Baw się, chłopcze – rzucił cicho Gusiew i przymknął drzwi.
„A ty sam, Gusiew, co byś zrobił na jej miejscu? Ja? Przede wszystkim wyprowadziłbym się gdzieś za miasto. Wiele lat temu, kiedy chłopak był jeszcze maleńki i nie zwracał na siebie większej uwagi. Osiedliłbym się na wsi w jakiejś głuszy, gdzie diabeł mówi dobranoc, milicjanta nie widuje się całymi latami, o brakarzach zaś tylko słyszeli. I tam… Być może chłopak zyskałby tam jakąś szansę. Szybko by do niego przywykli, uznaliby go za swego, zostałby pomocnikiem pastucha i spokojnie przeżyłby całe życie. Ot, zwykły wiejski głuptak. Nie on pierwszy, nie on ostatni. I byłby pewnie szczęśliwy. Tak, byłby szczęśliwy…
Ale to zrobiłbym ja. Gdyby to był mój chłopak. Ciekawe, czemu ona tego nie zrobiła? Chyba mam rację, nasza dzisiejsza klientka urządziła sobie po prostu zabawę. Tragiczną, pełną udręki, sadomasochistyczną zabawę. Jak Boga kocham, lepiej by było, gdyby sobie kupiła jakieś zwierzątko i je męczyła. Na przykład morską świnkę.
Ciekawe, a czy ty, panie Gusiew, oddałbyś swoje dziecko do wybrakowania? Ty, który znasz mechanizmy gry od środka? Gdyby chodziło o noworodka, to z pewnością tak. Ale gdyby anomalia wyszła na jaw znacznie później, po kilku latach? No właśnie mówię, na wieś. Takiego wała by go tam znaleźli. No, dobra, Gusiew, wyluzuj. Zawsze miałeś możliwość wyboru. I uczciwie wybierałeś. Właśnie uczciwie, to kluczowe słowo. Zgodnie z prawem. Doskonale też wiesz, jakie w danym przypadku jest to prawo. Prawo ubiera się w biały kitel. No to wzywaj je, to swoje prawo”.
Kobieta nadal stała pośrodku pokoju i wyłamywała sobie palce. Gusiew usiadł na poprzednim miejscu, z westchnieniem ulgi wsunął igielnik do pochwy i wyjął transiver.
– Wybaczy pani, Wiero Pietrowa, ale ten wypadek leży poza moimi kompetencjami. Powinien go rozpatrzyć specjalista. Za waszym pozwoleniem, skorzystam z radiotelefonu. Halo, tu Gusiew. Proszę na górę specjalistę medyka.
– Zabijecie go… – wyszeptała kobieta. – Wy go zabijecie…
– Po co? – zdziwił się Gusiew tak szczerze, jak tylko szczerze dziwić się można.
– Ja wiem, wy go zabijecie. Po co kłamać! Wy wszystkich zabijacie! Łajdaki!
– Pojedzie do szkoły specjalnej…
– Łajdaki! Faszyści!
– Będzie miał wreszcie jakichś przyjaciół. A pani może go odwiedzać…
– Bydlę plugawe! Śmierdzący pederasta! – Kobiecie wreszcie udało się zapanować nad swoimi rękami – zgięła je w łokciach, mierząc palcami w twarz Gusiewa. I lekko ugięła nogi w kolanach. – Morderca! Skurwiel zasrany!
– Przecież pani sama niemal wpędziła go do grobu! – ryknął tracący panowanie nad sobą Gusiew. – A teraz chłopak będzie żyć! Będzie, do kurwy nędzy!
Waluszek strzelił w samą porę. Kobieta upadła głową na kolana Gusiewa, który z odrazą zepchnął ją na podłogę.
– W oczy mierzyła – wymamrotał. – Za każdym razem te baby chcą się dobrać do moich oczu.
Waluszek patrzył na kobietę, opierając się plecami o framugę drzwi. Nigdy jeszcze nie czuł tak intensywnej fali obcej nienawiści, która oblała go całego. Kobieta obrzucała przekleństwami Gusiewa, ale i Waluszek dostał swoje.
Gusiew mocno się wzdrygnął. Trzeba było wezwać wsparcie, ale zabrakło mu sił, żeby podnieść rękę i ponownie nacisnąć guzik wywołania. Czuł się jak wyżęty do cna.
– Co z dzieckiem? – zapytał go chicho Waluszek.
– Jeszcze sobie pożyje – odparł Gusiew. – Mam nadzieję. Niech sobie jeszcze choć trochę pożyje… W zasadzie jesteśmy mu to winni. Dziesięć lat życia, albo żadnych męczarni. A teraz go uśpić, to byłaby wielka niesprawiedliwość. Z nauczycielką sprawa prosta jak drut – straciła panowanie nad sobą. Ale jej strach przed Wybrakówką… W pewnym sensie przenosi winę na nas. Jak pan myśli, panie agencie specjalny? A przy okazji, chwat z ciebie nie lada. Dziękuję.
Waluszek w nieokreślony sposób poruszył brwiami, wyjął papierosy i od razu zapalił dwa. Widać było, że Gusiewowi potrzebna jest pomoc. Nigdy jeszcze Waluszek nie widział Gusiewa tak przybitego.
Co ciekawe, on sam nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Okres niewoli jest kluczem do zagadki całego dalszego życia naszego bohatera. Jakie uczucia przepełniały jego serce, kiedy patrzył na przedśmiertne męki ludzi – strach, litość, nienawiść? A może chęć zastosowania tych samych mąk wobec ludzi, trzymających go w niewoli? Jakkolwiek było, Vlad musiał ukrywać swe uczucia i doskonale opanował tę sztukę. Dokładnie tak samo w dalekiej Wołoszy jego ojciec z zaciśniętymi zębami słuchał nadętych przemówień tureckich posłów, wstrzymując dłoń sięgającą po rękojeść szabli.
Waluszek akurat jadł śniadanie (choć może raczej trzeba byłoby rzec, że jadł obiad), kiedy zadzwonił do niego Gusiew.
– Wstałeś już? – zapytał. – To pięknie. Posłuchaj, Loszka, byłeś kiedykolwiek w sztabie podziemnej organizacji?
– Nieaa… – odpowiedział Waluszek, dławiąc się przełykanym właśnie kęsem. – A czy to ciekawe?
– No, jak by ci to powiedzieć… Terrorystów z bombami obiecać ci nie mogę. Ale w sumie będzie pouczające. To czysto przyjacielska wizyta – posiedzimy i wypijemy herbatkę. Doświadczysz… nowych wrażeń.
– A czy to mi potrzebne? – zapytał Waluszek absolutnie poważnie, jakby chciał rzec: sam decyduj, przewodniku, ty wiesz lepiej.
– Myślę, że tak. Sam z własnej inicjatywy do tych ludzi nie dotrzesz. Po prostu nawet się nie domyślisz, że tacy istnieją. Oni zresztą też z własnej woli sami cię nie poszukają.
– A ciebie poszukali?
– Ja jestem dla nich interesujący. Jako poglądowy przykład, jakim być nie należy. Więc co, zajechać po ciebie? Będę gdzieś za czterdzieści minut.
– Przyjeżdżaj – zgodził się Waluszek. – Szafę mi pomożesz przesunąć.