Выбрать главу

– Pasza, oprócz ciebie nie mam nikogo – stwierdził starszy niezbyt głośno.

– Aleksandrze Pietrewiczu, nigdy mnie nie mieliście. I nigdy nie mówcie, że musicie się podporządkowywać tym prawom, które ustanowiliście. Przecież mógłbym sobie przypomnieć, gdzie pracuję. I przeprowadzić wybrakówkę na miejscu, bez żadnych zgłoszeń i udowadniania winy.

– Pasza, to nie ja zrobiłem. Ta katastrofa była dziełem przypadku. A człowiek, który jakoby otworzył ci oczy, chciał po prostu nas ze sobą poróżnić. Nienawidził mnie i nienawidził ciebie, bo jesteś synem swojego ojca. Przez jakiś czas myślałem, że sam przyłożył rękę do tej katastrofy. Ale okazało się – nie. Pasza, nikt nie jest winien temu, co się stało.

– Nie szukam winnych. Chcę po prostu wiedzieć.

– Byłeś martwy. Nie miałeś twarzy – tylko jedna, wielka rana. Ani jednej całej kości. I żywiliśmy przekonanie, że za śmiercią Lebiediewów ktoś stał. Koniecznie trzeba było cię ukryć, czy ty tego nie rozumiesz? Tym bardziej, że już się ukazał oficjalny komunikat o waszej śmierci. A potem, kiedy się wyjaśniło… Tak czy owak, trzeba było podjąć w twojej sprawie jakąś decyzję. Potrzebowałeś opieki. Sam z pewnością nie pamiętasz, jak bardzo.

Gusiew zagryzł wargi.

– I wiesz co… – wymamrotał jego rozmówca. – Nawet teraz, gdybym miał możliwość raz jeszcze przeżyć to wszystko…

– Dziękuje, Aleksandrze Pietrowiczu, za cudze życie – odparł Gusiew patetycznie. – Za cudzą twarz i cudze nazwisko. Za cudzą psychikę i cudze maniery też dziękuję. Chcecie, do nóg wam się pokłonię…

– Możesz nie wierzyć w moje słowa – twarz starszego mężczyzny zmarszczyła się tak, iż można by pomyśleć, że lada moment się rozpłacze – ale ja zawsze cię kochałem jak rodzonego syna.

– A skąd wiecie, jak się kocha swojego syna?

– Gdybym miał swoje dzieci… I gdybyś ty mnie nie odepchnął, tak okrutnie, tak surowo…

– Okrucieństwo i surowość, to moje drugie imiona – parsknął Gusiew. – A jak się już zgadało o surowości… Kiedy zacznie się odstrzał brakarzy?

– Co? – bardzo naturalnie zdziwił się starszy.

– W najbliższym czasie powinien zostać uruchomiony program likwidacji brakarzy. Interesuje mnie – kiedy to się zacznie. I co ich czeka – kula w łeb, czy tylko dożywotnia katorga?

Starszy mężczyzna spojrzał na Gusiewa nie bez obawy we wzroku.

– Ty czasem nie ten… – zapytał, wymownie uderzając kantem dłoni w szyję. – Nie tego?

– Na razie jestem trzeźwy i jak do tej pory normalny.

– Mmmm… A ja już sobie pomyślałem… Nie, żadnego odstrzału, co ty… W zasadzie dotąd problemu ASB nie rozpatrywano, wszystko jest na etapie wstępnych opracowań. Najpewniej gdzieś tak za rok, dwa, wyprawi się wszystkich na emeryturę.

– No tak, na emeryturę. A młodych też?

– Jakich znowu młodych?

– Tych zwerbowanych całkiem niedawno. Nabór sięgał tysięcy ludzi.

– Pasza, nic mi o tym nie wiadomo. Tysiące, powiadasz? To niemożliwe. Skąd masz takie informacje?

– Moja sprawa to wam o tym wspomnieć. Wasza – zobaczyć, co i jak. Bez zbytniego szumu, co zawsze wychodzi wam znakomicie. Potraficie działać po cichu, prawda. Aleksandrze Pietrowiczu? Samochód zepchnąć na pobocze, człowieka chyłkiem załatwić, chłopakowi dwadzieścia lat oczy mydlić…

– Przecież ci się przyznałem! – prawie krzyknął starszy. – Mógłbym wszystkiemu zaprzeczyć! Ale powiedziałem ci całą prawdę! Nie masz prawa tak do mnie mówić, nie masz prawa!!!

Gusiew bez słowa rzucił niedopałek na sąsiedni grób.

– A ja tobie, mówiąc przy okazji, też mógłbym co nieco przypomnieć – stwierdził starszy, jakby się uspokajając. – Też nie jesteś bez grzechu.

– Ja?! A co ja? Nie ja napisałem „Zarządzenie 102”. Nie ja organizowałem ASB.

– Aleksandrze Pietrowiczu! – zawołał z daleka szef ochrony. – Telefon do was na pierwszej linii… i w ogóle, już późno…

– Przedzwonię…

– Tak jest!

– Znaczy tak, Pawle… – zakonkludował starszy twardym głosem. – Odpowiedziałem na twoje pytania. A teraz pozwól, że dam ci jedną, rzeczową radę.

– A co? – Gusiew zmrużył oczy z wrogością. Od dawna już nie przejmował się radami tego człowieka i nie postępował zgodnie z nimi. Ale też nie odmawiał ich wysłuchania. Szczególnie teraz.

– Rzuć tę cholerną robotę.

– Oho!

– Owszem, rzuć. Napisz raport, zwolnią cię bez zadawania zbędnych pytań. A jak się zwolnisz, od razu przyjdź do mnie. I wtedy porozmawiamy.

– Nie chcę do Meksyku – stwierdził Gusiew. – I do Afryki też nie chcę. Nigdzie stąd nie zamierzam uciekać. Sam kaszy nawarzyłem, sam zjem, ile na mnie przypadnie.

– Idiota – podsumował starszy. Właśnie tak podsumował całą rozmowę. – Nie proponuję ci ucieczki. Po prostu wyjedziesz na pewien czas. Tu się szykuje pewna sprawa… Krótko mówiąc, nie chcę, żeby mnie szantażowano. Tobą, twoim życiem. Chcę odebrać komuś dodatkowy atut.

– Tym bardziej nie wyjadę! – ucieszył się Gusiew.

Starszy mężczyzna wstał nie bez trudu.

– Zastanów się – poradził. – Masz tydzień czasu. Bo jak nie, to cię eksportuję z kraju siłą. Mam już dość bawienia się z tobą w te twoje śmieszne gierki. A… byłbym zapomniał. Przedstawiono cię do Nagrody Państwowej. Za pomysł akcji: „Tytoń zabija”. Możesz pękać z dumy. Cholerny utopista. Ideolog zasrany. Boże, do czego to już dochodzi – dwudziestoletni smarkacz wymyśla coś takiego… Ot tak, dla rozrywki, przyśniło mu się. A my, stare pryki…

– Ale działa, prawda? – przypomniał mu Gusiew.

– Lepiej, żeby nie wypaliło. A ty sam teraz palisz?

– Ja nie o tytoniu…

– Drań – westchnął starszy. – Skąd w tobie tyle jadu?

– Stąd, skąd stary pryk wziął odwagę, by zajrzeć do akt dwudziestoletniego smarkacza – odciął się Gusiew. – I przedstawić je jako opracowanie nieistniejącego departamentu. Kiedy smarkaczowi stuknęła trzydziestka i zdążył już o wszystkim zapomnieć.

– Ale pozostał tym samym co dawniej smarkaczem. Pawle, dorośnijże choć trochę – zakończył starszy. – Bardzo cię proszę. Sił brak, by kochać takiego potwora. Brakarz się znalazł…

Przepchnął się pomiędzy Gusiewem i wysokim nagrobkiem, z trudem przecisnął przez wąską furtkę i odszedł.

– Do widzenia – rzucił za nim Gusiew. Nie chciał, ale pomyślał, że tak będzie lepiej. Niech jak dawniej uważają go za rozsądnego i wyrachowanego, gotowego na zawieranie kompromisów i słuchanie głosu rozumu.

Starszy mężczyzna machnął ręką, choć się nie odwrócił. Gusiew spojrzał na grób.

Nie było na nim żadnych krzyży czy kwiatków, i żadnych pożegnalnych napisów. Niczego zbędnego. Dwa portrety. Mężczyzna w średnim wieku i chłopczyk. Daty urodzin. Imiona.

Leonid Lebiediew i Paweł Lebiediew.

I wspólna data śmierci.

Gusiew wpatrzył się w fotografię chłopczyka i bezwiednie musnął palcami swoją twarz.

Waluszek już czekał, paląc. Gusiew zatrzymał „dwudziestkę siódemkę” i przesiadł się na prawe siedzenie. Przyjemność prowadzenia wozu chętnie zostawiał Waluszkowi. Po pierwsze – chłopakowi spodobało się to zajęcie i szkoda byłoby pozbawiać go tej niewinnej przyjemności. Po drugie, kiedy Aleksiej siedział za kierownicą, Gusiew czuł się dobrze i bezpiecznie – mieli tak bardzo podobny sposób prowadzenia wozu, że każdy manewr swojego prowadzonego Gusiew kwitował w duchu kiwnięciem głowy.

– Ty co, samochód przywłaszczyłeś sobie na stałe? – zapytał Waluszek, kiedy „dwudziestka siódemka” szybko i pewnie włączyła się w potok innych wozów. – Sprywatyzowałeś go?

– Powiedzmy, że mi go podarowano.

– A kogo musiałeś za to zabić?

Gusiew bez złości trącił Waluszka łokciem w żebra. Ostatnio, gdy miewał w duszy zamęt, Aleksiej jakoś potrafił przywracać mu zwykły nastrój.

– Pamiętasz tego psychola, za którym się ujęliśmy?

– Powiedzmy, że to ty się za nim ująłeś. I nie tylko jemu dupę uratowałeś. Myślałem, że jak będę musiał zastrzelić biedaka, to sam potem się pochlastam. Powiedz mi, Pe, jak można prawdziwą kulą strzelać do człowieka, który ani tobie nie zrobił nic złego i żadnego prawa nie naruszył. Siedzi dupek na balkonie i tylko macha nogami… Zdarzyło ci się?