Выбрать главу

– Tak właśnie myślałem. A on mi cały czas, chuj jeden byczy, pieprzył o utracie życiowych pryncypiów. Paszka, posłuchaj, nie idź do niego.

– Chodźmy razem.

– Za chuja! Ty wiesz, co się przytrafia ludziom, którzy przypadkiem posiedli państwową tajemnicę?

– Przecież pan i tak podpisał wszelkie zobowiązania do zachowania tajemnicy, jakie tylko w naszym państwie można podpisać. Niechże pan zrozumie – jeżeli moje domysły są prawdziwe, muszę wyjaśnić, co właściwie jest mu wiadome. I jako brakarz, i jako człowiek. Możliwe, że to dotyczy bezpośrednio i mojego losu. A także losów całego kraju. Uwierzcie mi, że nie przychodziłbym do was bez palącej potrzeby. Mam pewne podejrzenia i Biełow może je potwierdzić, albo im zaprzeczyć. Oczywiście, w drugim wypadku też mu nie uwierzę, bo jest zawodowym kłamcą, ale mimo wszystko…

– Masz tylko podejrzenia, czy…

– Powiedzmy, że niedawno ktoś mi podrzucił delikatną aluzję.

Profesor znów podrapał się po szczecinie porastającej jego podbródek.

– No dobrze – poddał się wreszcie. – Idź i działaj… człowieku i brakarzu. Ale strzeż się, byczy chuju! Uważaj, jak z nim rozmawiasz. Nie daj Bóg, żeby potem znów się targnął na życie!

Rozkoszny dwupokojowy apartamencik Biełowa w istocie przypominał pokój w hotelu. Sam pacjent leżał na łóżku i udawał, że śpi. Nawet gdy leżał, widać było, jaki sobie wyhodował brzuszek. Taki stosunek do samego siebie u czterdziestoletnich bogatych mężczyzn ogromnie Gusiewa wkurwiał, ale teraz postarał się stłumić emocje.

– Cześć – powitał gospodarza, starając się, by zabrzmiało to beztrosko i niedbale.

Biełow leniwie odwrócił głowę i spojrzał na gościa. Bez zachwytu, ale i nie wrogo.

– Uhmm… – kiwnął głową. – Witaj, dawno się nie widzieliśmy.

– Co, nie spodziewałeś się mnie? – Gusiew nie czekając na zaproszenie wziął krzesło i usiadł. Jeszcze jeden głupi nawyk brakarzy.

– No, właściwie to się spodziewałem. Będziesz spisywał moje zeznania? A gdzie masz swoją szprycę?

– E-eee… – niespodziewany zwrot rozmowy lekko Gusiewa zbił z tropu. – Dima, czy ty w ogóle pamiętasz, jak się nazywam?

– Przypuśćmy.

– Więc jak?

– Paweł… Gusiew.

– No, dziękuje, pocieszyłeś mnie. Tylko że nie jestem śledczym. Jestem agentem operacyjnym. A szprycę mam taką, o. – Gusiew pokazał Biełowowi pistolet, na widok którego chory jakby się ożywił. W każdym razie w jego wzroku pojawiły się iskierki ciekawości.

– Jeżeli mnie przekonasz, że powinienem ci to zostawić, być może zostawię – zełgał Gusiew, uważnie śledząc reakcję rozmówcy.

– Rewolwer znaleźć nie sztuka – parsknął Biełow. Z takim poczuciem wyższości w głosie, że Gusiew nieomal się załamał.

„Szkoda, że nie mogę o tym opowiedzieć Mirzojewiczowi – pomyślał brakarz. – Jak się dowie, że pacjentowi ze skłonnościami samobójczymi proponowałem broń, jaja przez gardło mi powyrywa”.

– Tym lepiej. Posłuchaj, Dima. Zrozumiała rzecz, że ludzie się z wiekiem zmieniają. Ja oczywiście nie jestem już tym chłopakiem, którego pamiętasz ze wspólnych zabaw na daczy. Ale mimo wszystko możemy chyba szczerze porozmawiać. Weź pod uwagę, że nie jest to wizyta służbowa.

– Służbowa… pechowa. – Biełow odwrócił się na bok i podparł obwisły policzek dłonią o krótkich, tłustych palcach. – No dobra, pytaj.

– Proszę bardzo, zapytam. – Gusiew zamyślił się na chwilkę. – Czy nie masz dla mnie… dla mnie osobiście, tylko dla mnie i dla nikogo więcej, jakichś interesujących wiadomości?

– Uciekaj, Gusiew – odpowiedział Biełow po prostu.

Gusiewa targnęło od środka – śledziona albo jakiś inny życiowo ważny organ.

– Daleko? – tylko tyle zdołał wymamrotać.

– Uciekaj! – powtórzył Biełow i ponownie zwalił się na plecy. Właśnie – zwalił się, jak leniwy, obżarty do niemożliwości kocur.

– Kiedy mam uciekać?

– Wczoraj.

– Ja pytam poważnie.

– A ja ci poważnie odpowiadam. Uciekaj wczoraj. A teraz idź sobie.

– A ty… nie zamierzasz? – wydusił z siebie Gusiew.

– Ja nie mam powodu – oznajmił Biełow tak samo beznamiętnie, jak przedtem. – Z roboty i tak mnie wylali i wszyscy mają mnie za nic. Mojego tatkę – też. Dadzą kopa, ale niezbyt mocnego. Ogólnie rzecz biorąc, mogę się śmiało nawalić aż do dzwonu. Słyszałeś taką ludową piosenkę: „Komu dzwonią, temu dzwonią…”

– Czyli tę komedię z samobójstwem odegrałeś świadomie? – zdumiał się Gusiew. – Pacanie durny, przecież o mało cię nie stuknęli!

– Świadomie… nieświadomie… Chuj wie! Tak mnie skręciło, że niczego nie pamiętam. Że mnie nie stuknęli – to dobrze. Że mnie puścili – jeszcze lepiej. Teraz już na pewno mnie nie stukną.

– Przecież cię nie puścili!

– Nie puszczą, to wejdę na Spasską wieżę – stwierdził Biełow sennym głosem. – Albo nasram do Car Puszki. To wszystko, Gusiew, spadaj. Nie mogę już na ciebie patrzeć. Miałem wobec ciebie niewielki dług – teraz ci go oddaję. I znikaj, dopóki komuś po mordzie nie dam.

– A mnie za co? – zdziwił się Gusiew, wstając z krzesła.

– Za Wybrakówkę – oznajmił Biełow i odwrócił się na drugi bok. Grzbiet też miał tłusty, niczym hipopotam.

– Gdyby nie to, że pracuję w ASB… – zaczął Gusiew. Nie miał ochoty na spieranie się z człowiekiem naszprycowanym medykamentami, byłoby to co najmniej głupie. Ale jakoś niespodziewanie i bardzo wyraziście przypomniał sobie Dimkę Biełowa, z którym bawił się w Indian i jeździł na sankach.

I jeszcze jednego Biełowa, z którym chyłkiem popijali wódkę i uganiali się za dziewczętami. Biełowa, który niekiedy przeszywał swojego przyjaciela spojrzeniem, jakby starał się zrozumieć: jak to możliwe, żeby Paszka, którego znał od dzieciństwa, wrócił z niebytu.

Ale to był już zupełnie inny Paszka.

A teraz – zupełnie inny Biełow.

– A co ma do tego praca w ASB? – przerwał mu Biełow. – Powiedziałem – za Wybrakówkę. Nadszedł czas oddawania długów, Pawle. Wobec ciebie nie mam już żadnych zobowiązań. Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Teraz został tylko jeden dłużnik – ty. Więc uciekaj, póki nikt nie zażąda rozliczenia od ciebie. Za wszystko, co dobre… Teraz też spadaj, bo zaraz wezwę sanitariuszy. A wiesz, jacy tu są? Jeszcze takich nie widziałeś. Niedźwiedzie, nie sanitariusze.

– Do widzenia – wymamrotał Gusiew.

– Żegnaj… – parsknął Biełow. – Zbawco pierdolony!

Waluszek siedział w samochodzie i rytmicznie kiwał głową. W kabinie grzmiało heavy metalem. Zmyślny Loszka puszczał go z wbudowanego w tablicę rozdzielczą kompa, przez głośniki „łączności głośnomówiącej”. Jakość dźwięku była nad wyraz podła, ale lepszy rydz, niż nic.

– Przycisz to trochę! – krzyknął Gusiew. – Ale w sumie nieźle. Że też sam wcześniej na to nie wpadłem! No co, obeszło się bez ekscesów?

– Oznak niebezpieczeństwa nie zauważono – zameldował Waluszek, kręcąc gałką regulacji głośności dźwięku.

– Thunder! Tu-ru-ru-ru… – zanucił Gusiew. – Nieźle sobie żyjemy. Jeszcze z pięć lat temu prędzej we własny łokieć byś się ugryzł, niż kupiłbyś krążek AC/DC. Nie pamiętasz czasu, kiedy szalała Komisja Obyczajowa? E, nie, wtedy byłeś w wojsku.

– Na polskiej granicy! – stwierdził znacząco Waluszek.

– A-aaa… no to wszystko jasne. Jedyny znaczący plus przyłączenia Białorusi – konfiskowany przemyt z Polski. Wy chyba skupowaliście to na ciężarówki.

– Ciężarówki, nie ciężarówki, ale fonotekę zgromadziłem sobie jak się patrzy. Jakie rozkazy, towarzyszu prowadzący?

– Naprzód marsz! Co prawda… mogą nas jeszcze przyhamować na punkcie kontrolnym. Dlatego zatrzymamy się na zakręcie, poczekamy na jakąś wyjeżdżającą karetkę pogotowia i przylepimy się do niej. Nie mam ochoty na taranowanie szlabanu.