Выбрать главу

Dyrektor odetchnął z ulgą. Właśnie tak – z ulgą. Pomyślał pewnie, że Gusiew robi aluzję do tego, iż ktoś jeszcze przewidział bliski już odstrzał weteranów.

– Mamy bardzo oszczędne możliwości kadrowe – stwierdził stanowczo. – W planie etatów nie ma miejsca dla ekspertów od rozstrzeliwania na miejscu.

„No proszę! – Gusiewem aż targnęło. – Oto co znaczy sprzedać diabłu duszę. Takie zaczynają się rozmowy… Ostro, stanowczo, okrutnie i bezwzględnie…”

– Rozumiemy się? – spytał dyrektor ze zwodniczą łagodnością w głosie. – Jako doświadczony brakarz powinniście mnie zrozumieć. Wam przecież zdarzało się brakować swoich, prawda?

„Dzięki za przypomnienie!”

– Wiosną tego roku wybrakowałem swoich obu prowadzonych – fałszywa skromność wyszła Gusiewowi niezwykle naturalnie.

– Owszem, wiem. Zrozumcie, Pawle Aleksandrowiczu, ja też nie jestem ludojadem. Realistą i tyle. Człowiek, który chodził na trasę przez trzy lata pod rząd, co więcej, brał udział w operacjach specjalnych… Wiecie, o kim mówię. Tacy ludzie są… chwiejni, i po swojemu pojmują rolę, jaką pełnią w społeczeństwie. Zbyt długo chodzili po krawędzi dzielącej dobro od zła.

– Ja chodzę po tej krawędzi ponad pięć lat – przypomniał Gusiew rozmówcy. – No dobrze, dość już o tym. Wybaczcie, to tylko emocje. Zgadzam się z wami w jednym – potrzebny jest zdrowy realizm. I z pozycji zdrowego realizmu… Ile mam czasu do namysłu?

– Rozumiem – kiwnął głową dyrektor. W ogóle nie przyszło mu do głowy, że Gusiew mógłby się nie zgodzić. „Czas do namysłu” należał do reguł gry. – Rozumiem i nie potępiam.

– Muszę się przygotować i oswoić z perspektywami.

– Będzie nam się dobrze pracowało, Pawle Aleksandrowiczu.

– Jestem pewien.

– Postarajcie się uwinąć w ciągu trzech dni.

– Tydzień…

– Mmm… no dobrze, niech będzie tydzień. Zadzwońcie do mojego zastępcy i powiedzcie, że jesteście gotowi do pracy, a on niezwłocznie prześle do Centralnego personalny rozkaz o waszym przeniesieniu. A wy uporządkujecie sprawy i następnego dnia prosimy do nas. Gabinet już przygotowany, a personel zebraliśmy.

– No proszę…

– Tak jest, oddział już pracuje. Bardzo kompetentny zastępca, rzeczowy i konkretny młody człowiek. W praktyce zajmiecie tylko swoje miejsce i łagodnie, bez zbytniego napięcia…

– Dobrze by było. Zmęczyło mnie już to napięcie.

– Ale co też wy! – dyrektor zamachał rękoma. – No, to czekam na wasz telefon.

Gusiew wstał i ukłonił się ceremonialnie. Podczas tego ukłonu niewiele brakowało, a wypadłby mu zza pasa „makarow” – pękaty pistolecik wypchał w górę ucisk gibkiego segmentu kombidresu w talii. Gusiew zdążył już zapomnieć, kiedy ostatnio wychodził z domu bez broni.

– Zawsze pod bronią… – wymamrotał dyrektor. – Zawsze na posterunku… Pewnie ciężko wam będzie od tego odwyknąć. Nie uwierzycie, mój drogi, jak dobrze rozumiem wasze problemy. Ja przecież też kiedyś… Taaak…

– Miło było zawrzeć znajomość – rzekł Gusiew, wpychając pistolet głębiej.

– Mnie też było bardzo miło. Przy okazji zechciejcie przekazać najniższe ukłony Aleksandrowi Piotrowiczowi.

– Bezwzględnie przekażę.

– No cóż, do spotkania już w nowych układach…

– Do spotkania – Gusiew z niemałym trudem zatrzymał potok wzajemnych zapewnień o najwyższym szacunku i wyskoczył za drzwi.

– No i jak? – zapytał Korniejew ze strachem w głosie, podrywając się z miejsca i oglądając Gusiewa od stóp do głów, gdy ten tylko pokazał się w poczekalni.

„Oj, nie kupisz mnie, Korniej! Też mi chytrusek się znalazł. Jak tylko usłyszał o przeciwpancernych, natychmiast zwąchał, że wyczułem pismo nosem. Ale skąd ci przyszło do głowy, że cię z miejsca pokocham na zabój, i w razie prawdziwego niebezpieczeństwa uprzedzę? Chociaż uwzględniwszy, że masz chorą córeczkę…”

– Wspaniale – odpowiedział Gusiew, po ojcowsku poklepując Korniejewa po ramieniu. – No cóż, kolego, jedźmy do Centralnego. Wyleczymy szefa z przesadnej podejrzliwości. Ostatnio zaczął coś zbyt wiele brać na swoje wątłe w końcu ramiona.

– Tak właśnie myślałem! – westchnął z zapałem Korniejew. – Tak właśnie myślałem!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Masowe egzekucje i kaźnie są wypróbowanym sposobem na zapisanie się w pamięci potomków; większość ustnych przekazów o Drakuli aż do dzisiejszych czasów zachowała się właśnie w taborach Cyganów.

Do Centralnego Korniejew pojechał normalną drogą, przez pierścień bulwarów, czym mocno Gusiewa rozdrażnił. Po rozmowie z dyrektorem zebrało się tyle powodów do rozmyślań, że można było zgłupieć od nadmiaru palących problemów. Gusiew rad byłby każdej zwłoce w drodze. I gdy zbliżająca się już do Pietrowki „dwudziestka siódemka” utknęła w korku – szczerze się ucieszył.

Korniejew przeciwnie, wysunął się z okna niemal do pasa.

– Coś niebywałego – wymamrotał po chwili. – Żadnego ruchu. Pe, widziałeś kiedyś coś takiego na Bulwarach?

– W minionym wieku – leniwie rzucił Gusiew, pogrążony w swoich rozmyślaniach.

– Bądź tak dobry i rozejrzyj się – Korniejew sięgnął do radioodbiornika, włączył go i zatrzymał silnik.

Gusiew westchnął ciężko i otworzył skrytkę na podręczny komputer. Wywołał na monitor plan miasta. I niewiele brakowało, a wywichnąłby sobie szczękę ze zdziwienia.

Na schemacie skrzyżowania widać było pięć… sześć… nie, znacznie więcej czerwonych punktów. I wiele niebieskich. Znacznik w kształcie maleńkiego automatu wskazywał, że w tych miejscach miała miejsca strzelanina – i to ostra.

– Korniej – wydusił z siebie po chwili Gusiew. – Chyba wsiąkliśmy.

Z mapy przerzucił się na plan sytuacji operacyjnej. Żadnych szczegółów. Po prostu strzelanina z broni automatycznej, przed dziesięcioma minutami. Milicja jest już na miejscu. Rozpatrywany incydent nie leży w kompetencjach ASB. „Rzeczywiście, to nie nasza sprawa. My jesteśmy od wybrakowania przestępcy. O ile zostanie stwierdzone, kto nim jest…”

Gusiew podsunął panel Korniejewowi i ten z kolei też otworzył gębę:

– O matko!

– Właśnie tak. No co, idziemy?

– No… – Korniejew zaczął gorączkowo sprawdzać igielnik.

– Zostaw, Korniej – mruknął Gusiew. – Tam już wszystkich pozabijali…

Skrzyżowanie wypełniała masa poharatanego żelaza, kości i mięsa. I wszystko było zalane krwią. Gusiew ciężko przełknął ślinę, a idący za nim Korniejew tylko westchnął. Wyglądało na to, że gdy tylko samochody ruszyły na zielonym, ktoś otworzył do nich ogień z trotuaru. Morderca walił we wszystkie bez wyboru, seriami bez konkretnego celu.

Gapiów od miejsca wypadku oddzielał kordon milicji. Wokół wraków kręciło się mnóstwo ludzi – białe chałaty, szare mundury i cywilne ubrania splątały się w jedną ruchomą masę. Kilka karetek z przeraźliwym wyciem usiłowało wyrwać się poza skrzyżowanie, a ze wszystkich stron wdzierały się w uszy sygnały syren innych, gnających do miejsca wypadku wozów. Piekielna wrzawa zagłuszała jęki rannych.

Każdemu ruchowi towarzyszyły chrzęst i zgrzyt szkła pod nogami.

Na jedynym wolnym kawałku chodnika, przy którym zatrzymali się brakarze, zebrał się niezbyt liczny tłumek. Trzeba było nieźle wyciągać szyję. Gusiew dotarł do słupa ulicznej sygnalizacji i podciągnąwszy się po gładkiej kolumnie spróbował objąć wzrokiem całe miejsce wypadku. Gdzieś już widział coś podobnego.

Mnóstwo potrzaskanego szkła.

Całe skrzyżowanie pełne śladów krwi – tam, dokąd nie pociekła sama, zaniesiono ją na podeszwach butów.

„Nie – pomyślał Gusiew. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem”.

Słyszałem. Czytałem. Myślałem o tym.

Saratow.

Chłopak z automatem, który ostrzelał tramwaj.

Jakiś gnojek, który przyczepił sobie do piersi imitację oznaki ASB.

Prowokator.

Ktoś targnął go za połę kurtki. Gusiew spojrzał ze zdziwieniem w dół. Tuż pod nim stał Korniejew z niemym pytaniem w oczach. Gusiew zupełnie zapomniał, że nie jest tu sam.

Ostrzelane samochody powpadały na siebie i tylko jeden wyjechał na trotuar, wcinając się w letni kawiarniany ogródek – kierowca, choć martwy, naciskał widać jeszcze na gaz.