Gusiew parsknął.
– No dobra – powiedział. – Przy okazji – masz moją broń?
– Owszem. Potem zabierzesz…
– To zaczynaj.
Instruktor przez chwilę bawił się automatem.
– Na początek status uchodźcy politycznego. Pieniądze, mieszkanie, ochrona. Potem, jeżeli zechcesz, nowe dokumenty, nowa twarz i wszystko, czym dysponują w programie ochrony świadków.
– A przeciw komu mam świadczyć?
Instruktor rzucił nerwowe spojrzenie przez ramię – coś mu się pewnie przywidziało.
– Wiesz przecież, kto właściwie wymyślił Wybrakówkę – zaczął głuchym szeptem, nachylając się całym ciałem w stronę Gusiewa. – I wiesz, jak ten pomysł dotarł na Kreml, do tych bałwanów, co samodzielnie nawet roweru nie mogliby wymyślić. Z pewnością wiesz też doskonale, którym właściwie durniom ta idea wpadła w ręce. Kto pisał projekty zarządzeń – sto drugiego i sto szóstego. Kto popychał całe opracowanie do przodu. Przecież ty wiesz wszystko, Gusiew. Opowiedz o tym – i nikt nie będzie miał do ciebie żadnych pretensji, jeszcze bohaterem cię ogłoszą.
– Kto ogłosi, można wiedzieć? – zapytał Gusiew.
– A ty co, nie domyślasz się?
– Rząd Stanów Zjednoczonych?
– Ja tego nie powiedziałem.
– To znaczy, że chcą mieć solidne kompromitujące materiały przeciwko reżimowi Litwinowa… No cóż, nic w tym niezwykłego. Ale czy wystarczy do tego głos i oświadczenie jednego człowieka?
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak niewiele wystarczy. Tylko kilka słów prawdy. Ale ty to musisz powiedzieć, Pe, nikt inny. Nie jesteś przecież zwykłym brakarzem – ty jesteś Paweł Gusiew. Rozgłoś to – i wreszcie się stąd wyrwij. Nie powiesz mi, że tego nie chcesz.
– Przypuśćmy, że chcę. Zawsze chciałem. A ty jaki masz w tym interes?
– Uciekniemy razem. Możemy wiać teraz, możemy i trochę poczekać. Ale dobrze byłoby nie później, niż jutro rano. Rozumiesz, oni zamierzają pospiesznie kogoś ewakuować i gotowi są oddać nam ten korytarz.
– A beze mnie ty im nie jesteś potrzebny?
Twarz instruktora stężała na kamień i Gusiew zrozumiał, że trafił w sedno.
– Spróbuj wydostać się sam – powiedział łagodnie. – Bardzo ci dziękuję za starania, ale ja nigdzie stąd nie wyjadę. Nie mogę porzucić naszych w tak krytycznej chwili.
– Drugiej szansy nie będzie – syknął instruktor. – Łap okazję, Pe, nie bądź durniem. Przecież siedzisz w Związku jak w klatce. Niechby i była złota, jak w twoim przypadku, ale zawsze…
– Mylisz się. Moje życie to takie samo gówno, jak w przypadku pozostałych.
– Tym bardziej! – ożywił się instruktor. – Związek nie ma przed sobą żadnych perspektyw, wkrótce wszystko się zawali, sam dobrze wiesz. Faszystowskie reżimy są nietrwałe z natury rzeczy. A ty się już chyba dość gówna najadłeś! Choć resztę życia przeżyj jak wolny człowiek!
– Ależ ja jestem wolnym człowiekiem – oznajmił Gusiew zdecydowanym głosem, wstając jednocześnie z krzesła. – Raz jeszcze dziękuję za propozycje, ale to mi nie pasuje. Gdzie moje spluwy?
Instruktor warknął z rozczarowaniem, ale też wstał.
– Do rana czekam na twój telefon. Zastanów się. Bardzo liczę na to, że podejmiesz rozsądną decyzję. Do cholery, Gusiew! Z jakiej racji masz płacić za cudze grzechy?! Kim dla ciebie był ten Ptaszkin… Którego w istocie nie było… A może ty kochasz starego Gusiewa?! Dość, tylko mi tu nie pierdol! Przecież ty ich wszystkich nienawidzisz, tych ludojadów! Co, myślisz, że nikt się nie domyśla, po co poszedłeś do ASB?!
– No, po co? – zapytał Gusiew ze szczerym zainteresowaniem w głosie.
– Dlatego, że marzyłeś o tym, iż sam ich wybrakujesz! – wypalił instruktor. – Liczyłeś na to, że Agencja naprawdę wytłucze wszystkich skurwysynów w tym całym pierdolonym kraju! Co, może nie?!
– Boże! – Gusiew załamał ręce. – Czemu wszyscy się tak do mnie przyczepili? Na nic nie liczyłem i niczego się nie spodziewałem. Po prostu musiałem oddać stary dług.
– Jaki? – zapytał natychmiast instruktor.
– Oddaj moje spluwy, to ci powiem.
Gusiew sięgnął do wskazanego mu metalowego pojemnika, znalazł broń i obejrzawszy ją krytycznie powkładał w kabury. „Makarowa” przełożył do kieszeni.
Instruktor czekał z niecierpliwością. Wreszcie Gusiew podszedł do niego blisko i szepnął mu w same ucho:
– Wobec siebie miałem dług. I wobec nikogo innego. Wiesz, nie umiem żyć z nieczystym sumieniem. Tak, po prostu…
Odszedł, zostawiając instruktora z mieszanymi uczuciami.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Stosunek do pamięci o Drakuli w jego ojczyźnie jest inny od tego, jaki do niej mają mieszkańcy pozostałej Europy. Nie to, żeby go uważano za narodowego bohatera, niewątpliwie jednak darzą go szacunkiem i uważają Vlada ze jednąz głównych postaci historycznych okresu, w którym powstawał i szukał swojej tożsamości cały naród.
Gusiewa zwinęli o szesnastej dziesięć, wprost z drogi. Akurat jechał na diagnostykę – nadmiernie forsowany silnik „dwudziestki siódemki” był kapryśny i należało nań uważać. Zatrzymawszy się na światłach Gusiew beztrosko palił, kiedy z trzech stron zablokowały go ponure, czarne „Jeepy”. Gusiew jeszcze nie bardzo pojmował, co się stało, a jego dłoń już nacisnęła znajdujący się pod siedzeniem guzik awaryjnej radiolatami. Zwęszywszy niebezpieczeństwo i oceniwszy stosunek sił, brakarz zachował się w jedyny możliwy sposób – nie chwycił za broń i nie rzucił się pod grad kul, narażając swoje niezwykle dla siebie cenne życie, a po prostu wysłał w eter sygnał alarmowy i zdał się na łaskę zwycięzców. Którzy wywlekli go z wozu, wparli lufę w skroń, skuli mu z tyłu ręce i niedbale wrzucili go do bagażnika.
„Dziesięciu na jednego – co to za diabelstwa?!” – zdążył jeszcze pomyśleć Gusiew, zanim ktoś walnął go w kark i brakarz stracił przytomność.
„Jeepy” zawyły i włączyły koguty, a potem wściekle ruszyły ze skrzyżowania, prawie potrąciwszy wyjeżdżające z lewej wiśniowe „Porsche”. Jeden z napastników wskoczył do „dwudziestki siódemki”, rzucił na tylne siedzenie sporą walizkę i pobiegł za kolegami.
Oszołomiony Waluszek przetarł oczy – wydało mu się, że wariuje. Powinni byli spotkać się z Gusiewem w odległości stu metrów od tego miejsca, pod zagadkowym, ale dlatego właśnie charakterystycznym szyldem „Praworządne bractwo świętego męczennika Epidifora. Skład hurtowy”. Gusiew obiecał pogadać z technikami firmowej stacji obsługi technicznej wozów ASB, żeby Waluszkowi mechanicy fachowo zakleili pęknięty reflektor.
Gdyby porywaczom się tak nie spieszyło, Gusiew chybaby z tego nie wyszedł cało.
Ocknął się w nieznanym mu pomieszczeniu, najwyraźniej piwnicznym, przywiązany do krzesła – kompletnie niczego nie pojmując. W oczy bił mu snop oślepiającego światła, a wokół snuli się nieznani mu ludzie.
„To nie nasi – stwierdził, starając się z wysiłkiem przypomnieć sobie, skąd się tu wziął. – Nasze pokoje przesłuchań mają raczej medyczny charakter. Ojojoj… Pewnie będą bić”.
– Ocknąłeś się? – zapytał ktoś ukrywający się za źródłem światła. – No to witamy. Nazwisko?
– Gdzie jestem?
– Nazwisko!
– Spierdalaj! – odpowiedział Gusiew ze stosowną do treści wypowiedzi godnością. Nie, nie pamiętał, jak go wzięto. Pamiętał jak się obudził, jak się zdzwonił z Waluszkiem, jak wsiadł do samochodu… Potem były już tylko niejasne fragmenty wydarzeń. „Z pewnością uderzenie po głowie. A dranie!”
Rozmówca się uśmiechnął i w tej chwili ktoś niewidzialny tak przywalił Gusiewowi w ucho, że ten nawet nie zdążył stęknąć. Jakby rąbnięto go pniem drzewa – ciężkie, potężne, tępe uderzenie. Uderzona strona twarzy odpowiedziała głęboką i nieprzyjemnie miękką na pozór ciszą.
Gusiew ostrożnie podniósł głowę z ramienia, na które rzucił ją cios. Nie pogubił się i nawet się nie zeźlił. Po prostu zrobiło mu się boleśnie przykro.
„Za co?! Powiedzcie choć gady, za co?!”
– Za co? – wydusił wreszcie.
– Nazwisko!
Mimo woli przypomniał sobie swoją niedawną rozmowę z nieboszczykiem o ksywie Pismak. I niespodziewanie dla samego siebie odparł w bardzo podobnym stylu: