– Prawda – odpowiedział Daniłow. – Zadziałało.
– I to my zrobiliśmy?
– Ależ oczywiście.
– Więc w czym problem?
– W niczym. Nie wściekaj się, Pe.
– Wcale się nie wściekam. – Gusiew wziął literatkę i łyknął. – Po prostu czasami bywa przykro. Niektórzy tak mówią, jakbyśmy starali się na darmo.
– Wcale nie na darmo! – oburzył się Daniłow za wszystkich brakarzy.
– Ale po cholerę tym oprawcom było wiedzieć, kto był autorem notatek Ptaszkina?
– Pe, przecież to kontrwywiad. Diabli wiedzą, co sobie umyślili. Może chcieli wszystko zwalić na CIA? Znaleźć autora planu i pokazać wszystkim jako agenta światowego imperializmu. Wiesz, ja chciałbym poznać tego Ptaszkina. Choćby po to, żeby zobaczyć, jaki był – wymamrotał Daniłow patrząc w podłogę. – Szkoda, że to niemożliwe.
– Nazywał się Lebiediew – powiedział Gusiew. – Paweł Leonidowicz Lebiediew. I masz rację, Daniła. Tego człowieka już nie ma.
Odwrócił się na plecy i zamknął oczy.
– Zdarza się… – oznajmił Daniłow filozoficznie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
W niektórych kronikach zapisano, że umarł sam, bez widocznej przyczyny, w siodle. W innych epopeję kniazia przecina miecz lub włócznia. Kronikarze zgadzają się tylko w opisie tego, co nastąpiło potem. Po znalezieniu ciała Drakuli bojarzy porąbali je na kawałki, te zaś porozrzucali dookoła. Nieco później, pamiętający o hojności nieboszczyka, mnisi z klasztoru Sangowskiego zebrali te resztki i oddali je ziemi.
Rankami Irina pisała zwykle końcowe wnioski dotyczące badań, które prowadziła w dniu poprzednim. Za drzwiami gabinetu panowała głęboka, pochłaniająca niemal wszystko cisza, z rzadka tylko przerywana szelestem obleczonych w kapcie stóp i poskrzypywaniem krzeseł. Zwykły roboczy dzień, ogólny spokój i rozleniwienie. Tylko nieprzywykły do tej atmosfery człowiek mógłby spostrzec wiszące w powietrzu lekkie napięcie. Nie było w tym nic dziwnego – na oddziale neurologii nie leczą z grypy, pacjenci są tu szczególni i promieniują od nich nie zawsze miłe fluidy. Sedno sprawy tkwiło też może w ledwo wyczuwalnym zapachu leków, całkowicie innym od tych, jakimi leczą w zwyczajnym szpitalu.
Irina pisała wnioski, od czasu do czasu odrywając się od nich, żeby pomyśleć. W jednej z takich chwil zrozumiała nagle, że coś jej przeszkadza. Na korytarzu, dosłownie pod drzwiami jej gabinetu, pojawiło się źródło niskiego, natrętnego szumu. Gdy Irina się weń wsłuchała, zrozumiała, że składają się nań głosy dwóch kobiet, które coś tam nieustannie omawiały. Im bardziej starała się ich nie słyszeć, tym bardziej jej te głosy przeszkadzały.
Wytrzymawszy jeszcze dziesięć minut Irina zrozumiała, że tak dalej pracować nie można i wyjrzała za drzwi.
No oczywiście. Po obu stronach drzwi do jej gabinetu stały dwa głębokie krzesła i w obu rozsiadły się babunie, którym starość rozmiękczyła już mózgi. Na domiar złego staruszki były jeszcze na poły głuche, więc rozmawiały podniesionymi głosami, nieustannie sobie przerywając pytaniami. Nieopodal była wygodna kanapa, ale babcie jakby jej nie widziały – po prostu nie przyszło im do głów, że można się na nią przesiąść, a te krzesła, pomiędzy którymi odległość wynosiła trzy metry…
Irina wróciła na miejsce, pokręciła głową i spróbowała ponownie zająć się pracą. Okazało się jednak, że nie może nie słuchać rozmowy zza drzwi. Mowa obu staruszek była pełna wieloznacznych intonacji i mogłaby przyciągnąć uwagę każdego człowieka – wyglądało na to, że babcie omawiają problemy wojny i pokoju na świecie. I na domiar wszystkiego czyniły to głośno i dobitnie.
Zmusiła się do stukania w klawisze, ale w pewnej chwili nie wytrzymała i zaczęła słuchać. W tej samej chwili do rozmowy włączyła się trzecia babcia. Która oczywiście usiadła w odpowiedniej odległości od dwu poprzednich, nieopodal cicho szemrzącego telewizora.
– A jak pani ma na imię?
– Lidia Iwanowa.
– Lidia… jakie piękne imię. Lidia… mam wnuczkę Lideczkę… Niechże pani sobie wyobrazi, jest zupełnie maleńka.
– Tak, a mój mąż, co prawda już nieżyjący… Aż żal, jak ciężką miał śmierć… A taki był dobry… Córka bardzo go kochała. Wspaniała dziewczyna! Kiedy dzwoniła do mnie do szpitala, zawsze pytała: co u taty, a ja mówiłam – z ojcem jest tak i tak, nie denerwuj się… A ona: sama do niego zadzwonię. Tak ojca kochała! Bała się, że ukryję przed nią, jak z nim źle. Niepokoiła się.
– Ja też mam wnuczkę, tylko, że już duża jest. Pewnie taka, jak pani córka.
– A ile ma pani lat?
– Ja? Siedemdziesiąt osiem.
– No, jest pani jeszcze młodą osobą. Jak będzie pani miała osiemdziesiąt pięć, jak ja, wtedy pani zrozumie, co znaczy starość.
„Klasyczny przykład salonowej demencji – pomyślała Irina. – Ale to jeszcze może trwać i trwać. Takie babunie potrafią podtrzymywać rozmowę w nieskończoność, dopóki im starczy krewnych i znajomych”.
I rzeczywiście – rozmowa rozwijała się płynnie według takiego właśnie scenariusza. A Irina w gabinecie wpatrywała się tępo w monitor, walcząc z chęcią walenia głową o stół, albo wyjścia i popełnienia wyrafinowanego morderstwa na staruszkach.
Mniej więcej po upływie półtorej godziny staruszki wreszcie umilkły, ponieważ zapomniały, o czym wiodły rozmowę. Albo nie mogły sobie poprzypominać, która ma jeszcze jakichś krewnych. Utknęły w martwym punkcie. Irinie zaczął wracać humor. I wtedy…
– A ten, popatrzcie tylko! Drugi raz dziś rano idzie zapalić. Ależ ci ludzie kopcą! A to szkodzi! Nie, Jelizawieto Markowna, nawet pani sobie nie wyobraża jak bardzo to szkodzi! Byłam w sanatorium, gdzie nam mówiono, jak palenie szkodzi zdrowiu człowieka. Nie ma pani o tym pojęcia! Tak-tak, cierpią i płuca i wątroba!
– Nie? Wątroba także?
– A jakże!
I babunie z niemałym zapałem i satysfakcją zabrały się do kolejnego wdzięcznego tematu – wyliczania wad i niedostatków dzisiejszej młodzieży, która szkodzi sobie paleniem, pijaństwem i innymi formami rozpusty. Irina jęknęła i opuściła głowę na ramiona. „Boże! Za co?! Dobrze, przez jakiś czas nie zwracałam na nie uwagi. Potem okazało się, że przeszkadza mi szum. Potem dociera do ciebie, że słyszysz tę kretyńską rozmowę ze wszystkimi szczegółami. A jak się zaczyna omawianie tego, jak bardzo źle się zachowuje współczesna młodzież… także i ten, co idzie dziś zapalić po raz drugi! I to wszystko idiotki z dziada pradziada, u których obecności mózgu nie wykryje nawet tomografia komputerowa! Oj, jak bardzo chciałoby się wyjść z dębową pałą i powiedzieć im: – Albo powsadzacie sobie swoje durne jęzory w tłuste dupska, albo… Ale tego akurat zrobić nie wolno.
Ale jakie piękne by to było!!!
Dobrze byłoby ustanowić prawo, wedle którego niektóre kategorie staruchów i staruch podlegałyby wybrakowaniu. Tylko że nic z tego nie wyjdzie – mający władzę bardzo się troszczą o stare piernictwo. Nie wiadomo dlaczego uważa się, że takie właśnie babunie są ostoją państwa”.
Irina postanowiła wziąć się w garść i jakoś uporać ze swoimi emocjami. „Są przecież stare, dręczą je rozmaite choroby, cierpią na salonową demencję. Brak im jakichkolwiek zajęć. Drzemać przez całą dobę nie mogą, nie wydano im jeszcze dostatecznej liczby tabletek. Biedne staruszki. Ale tak czy owak… żeby je wszystkie szlag trafił!!!
„Żeby tak wszystkie pozdychały!” – marzyła Irina, zapomniawszy o tym, że przed chwilą usiłowała wzbudzić w sobie współczucie i zrozumienie dla cudzych problemów. – „Żadna cholera nie mogłaby mi mówić o tym, co powinnam robić i co jest dla mnie szkodliwe. Moja przeklęta babunia na przykład, nogę stołową jej w odbyt! Te cholery też przecież kiedyś robiły swoje, a teraz już nie mogą! Nie są już w stanie realizować swoich debilnych pomysłów dotyczących urządzania świata. Więc tylko siedzą i pieprzą jak potłuczone! Tylko do tego są zdolne! Bezmózgie stare krowy!
Dlaczego mnie tak irytują?! Dlatego, że są głupie! Z jakiej racji ludziom w takim stanie pozwala się żyć na świecie?!