Chłonął te dane, absorbował je jak trzylatek uczący się obcego języka. Wystarczyło, że raz coś usłyszał albo zobaczył, a już nigdy tego nie zapominał. Sunął wzrokiem po ekranach. Wieloletnia praktyka pozwalała mu na pierwszy rzut oka odróżnić rzecz ważną od trywialnej, interesującą od oczywistej. Błękitne podświetlenie danej jego inwestycji na ekranie znaczyło, że jest dobrze; te zaznaczone ostrzegawczą czerwienią szły gorzej. Odetchnął z satysfakcją, widząc morze błękitu.
Przeszedł do następnego, większego pomieszczenia, gdzie przechowywał kolekcję pamiątek z dawnych przedsięwzięć. Wyciągnął album i otworzył go. Album zawierał fotografie i podstawowe informacje o jego dwunastu cennych perełkach – o tuzinie osób, którym podarował wielkie bogactwo i nowe życie; i którzy, w zamian, umożliwili mu odtworzenie rodzinnej fortuny. Przerzucał machinalnie stronice, uśmiechając się od czasu do czasu do jakiegoś przyjemnego wspomnienia.
Wybierał tych zwycięzców pieczołowicie, wyłuskując ich spośród osób pobierających zasiłki z opieki społecznej i bankrutów; poświęcił setki godzin na przeczesywanie ubogich, zacofanych zakątków kraju, zarówno tych rolniczych, jak miejskich, w poszukiwaniu desperatów, którzy dla poprawy swego losu gotowi są na wszystko – normalnych praworządnych obywateli, którzy bez zmrużenia oka zgodzą się uczestniczyć w przestępstwie finansowym na niespotykaną skalę. To cud, jak łatwo zmusić odpowiednim bodźcem ludzki umysł do racjonalnego myślenia.
Loterię zadziwiająco łatwo było ustawić. Nieraz to w przeszłości robiono. Ludzie wierzą święcie, że instytucje tego rodzaju są absolutnie niepodatne na wszelkiego rodzaju machinacje i nieprawidłowości. Zapominają, że w ubiegłym stuleciu zakazano prawnie organizowania rządowych loterii właśnie z powodu korupcji, jaka je przeżerała. Historia lubi się powtarzać, tyle że za każdym razem w bardziej wyrafinowanej i zogniskowanej postaci. Wieloletnie doświadczenie nauczyło Jacksona, że tam, gdzie w grę wchodzi czynnik ludzki, nic, absolutnie nic nie jest wolne od korupcji, bo nie ma człowieka, który byłby odporny na powab dolara czy inne materialne pokusy, zwłaszcza kiedy ma na co dzień do czynienia z ogromnymi sumami. Zaczyna wtedy dochodzić do przekonania, że ich część słusznie mu się należy.
Do realizacji jego planów nie trzeba było wcale armii ludzi. Jednak Jackson lubił nazywać stworzony przez siebie zespół „globalną siatką”.
Miał sporą grupę współpracowników na całym świecie. Jednak żaden z nich nie wiedział, kim jest jego pracodawca, gdzie mieszka ani jak doszedł do fortuny. Żaden nie był wtajemniczany w jego wielkie plany, w prowadzone przezeń na skalę światową machinacje. Każdy zajmował się swoim małym wycinkiem i był za to sowicie opłacany. Kiedy Jacksonowi potrzebna była jakaś trudno dostępna informacja, kontaktował się z odpowiednim człowiekiem i w ciągu godziny ją miał. Był to system idealny – szybki, precyzyjny i skuteczny.
Nikomu do końca nie ufał. Czyż mogło być inaczej, skoro sam był w stanie podszyć się pod pięćdziesiąt różnych osobowości? Dysponując najnowocześniejszym komputerem i sprzętem komunikacyjnym, potrafił przebywać w kilku miejscach jednocześnie. W każdym jako ktoś inny. Uśmiechnął się szerzej. Czyż świat nie był jego prywatną sceną?
Przewrócił kolejną stronicę albumu i przestał się uśmiechać. Na jego twarzy odmalował się wyraz skupienia zmieszanego z emocją, jakiej Jackson prawie nigdy nie doświadczał: z niepewnością. I narastało w nim coś jeszcze. Nigdy nie nazywał tego czegoś strachem; ten akurat demon nigdy go nie nawiedzał. Było to raczej przeczucie czegoś, czego uniknąć się nie da, jakby wizja dwóch pociągów, które zbliżają się do siebie kursem na zderzenie i choćby maszyniści obu wychodzili z siebie, wkrótce dojdzie do spektakularnej, tragicznej w skutkach kolizji.
Jackson patrzył na zdjęcie urodziwej Lu Ann Tyler. Z dwunastu zwycięzców loterii ona najbardziej zapadła mu w pamięć. Było w tej kobiecie coś groźnego – groźnego i nieuchwytnego, co przyciągało Jacksona jak najpotężniejszy magnes świata. Spędził w Rikersville kilka tygodni. Wybrał to miasteczko z jednego prostego powodu: dla wszechobecnej tam biedy i beznadziei. Była to jedna z wielu amerykańskich miejscowości, które w oficjalnych sprawozdaniach wyróżniają się „najniższym poziomem dochodów na głowę mieszkańca”, „stanem zdrowia i poziomem wykształcenia mieszkańców poniżej średniej” oraz „ujemnym wskaźnikiem rozwoju gospodarczego”. Te suche statystyczne określenia mówią niewiele albo zgoła nic o ludziach z krwi i kości, którzy się pod nimi kryją; nie rzucają żadnego światła na szarą egzystencję wielkiej grupy społecznej staczającej się nieuchronnie na dno. O dziwo, Jackson, kapitalista z dziada pradziada, nie miał nic przeciwko temu, żeby przy okazji realizacji swoich planów zrobić dla tych ludzi coś dobrego. Nie wybierał nigdy zwycięzców spośród ludzi zamożnych, chociaż z przekonaniem większości z nich do swojej oferty miałby bez wątpienia mniej kłopotów niż z biedakami, których sobie upodobał.
LuAnn Tyler wypatrzył w autobusie, którym jechała do pracy. Siedział naprzeciwko niej, ucharakteryzowany rzecz jasna, wtopiony w tło – wyleniała broda zarastająca dolną połowę twarzy, porwane dżinsy, brudna koszula, czapeczka z napisem „Georgia Bulldogs” na głowie, okulary z grubymi szkłami na nosie. Z miejsca uderzyła go jej prezencja. Zupełnie nie pasowała do otoczenia, do tych zaniedbanych, zrezygnowanych ludzi, z których najmłodszy zdawał się stać już nad grobem. Przyglądał się, jak bawi się z córeczką, słuchał, jak pozdrawia znajomych i obserwował, jak jej słowa od razu podnoszą każdego zagadniętego na duchu. Prześledził skrupulatnie życiorys LuAnn, od dorastania w nędzy po zamieszkanie z Duane’em Harveyem w przyczepie kempingowej. Odwiedził kilka razy tę przyczepę pod nieobecność LuAnn i jej przyjaciela. Zauważył, że LuAnn stara się utrzymać tam względny ład i porządek. Wszystko, co należało do Lisy, trzymała osobno, w nieskazitelnej czystości. Nie uszło to uwagi Jacksona. Córeczka była całym jej życiem.
Ucharakteryzowany na kierowcę ciężarówki spędził wiele wieczorów w przydrożnym zajeździe, w którym pracowała LuAnn. Obserwował ją bacznie, widział, jak jej sytuacja życiowa staje się z dnia na dzień coraz bardziej rozpaczliwa, dostrzegał przygnębienie, z jakim popatruje na swoją córeczkę, marząc o odmianie losu na lepsze. W końcu wybrał ją do grona garstki szczęśliwców. Było to dziesięć lat temu.
Od lat nie widział jej ani nie zamienił z nią słowa; ale rzadko zdarzał się taki tydzień, w którym by o niej nie pomyślał. Z początku obserwował bacznie jej ruchy, ale kiedy mijały lata, a ona zgodnie z jego instrukcjami przenosiła się z kraju do kraju, obniżył znacznie czujność. Teraz całkowicie znikła z ekranu jego radaru. Z tego, co wiedział, bawiła ostatnio w Nowej Zelandii. Za rok znajdzie ją może w Monako, może gdzieś w Skandynawii, może w Chinach. Będzie się tak przenosiła z miejsca na miejsce, dopóki nie umrze. Do Stanów Zjednoczonych nigdy już nie wróci, tego był pewien.
Jackson urodził się w dostatku, który mu potem odebrano. Musiał zaczynać praktycznie od zera. LuAnn w dniu przyjścia na świat nie miała nic, harowała w pocie czoła za marne centy, nie mając przed sobą żadnych perspektyw, a teraz proszę. Podarował LuAnn Tyler świat. Dzięki niemu stała się kimś, kim zawsze chciała być: osobą inną niż LuAnn Tyler. Jackson uśmiechnął się. Czy on, który tak uwielbiał oszustwo, mógł nie docenić tej ironii losu? Przez większą część swego dorosłego życia udawał innych. LuAnn ostatnie dziesięć lat przeżyła innym życiem, wypełniając wymiary innej tożsamości. Popatrzył w te żywe, piwne oczy, na wydatne kości policzkowe, na długie włosy; przesunął palcem wskazującym po smukłej, jędrnej szyi i pomyślał znowu o tych pociągach i o cudownej kolizji, do której może między nimi pewnego dnia dojść. Oczy mu zabłysły.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Donovan wszedł do swojego mieszkania, usiadł przy stole w jadalni i rozłożył przed sobą wyjęte z nesesera kartki. Z trudem tłumił podniecenie. Trzeba było kilku tygodni, dziesiątek rozmów telefonicznych i olbrzymiej pracy nóg, by zebrać informacje, do których segregowania teraz się zabierał.
Początkowo zadanie, jakie sobie postawił, wydawało się niewykonalne; same liczby skazywały je na niepowodzenie. W roku zniknięcia LuAnn Tyler z lotniska Kennedy’ego w rejsy międzynarodowe wystartowało ponad siedemdziesiąt tysięcy maszyn pasażerskich. W dniu, w którym przypuszczalnie wyleciała, było takich dwieście, czyli dziesięć na godzinę, bo między pierwszą a szóstą rano nie wystartował żaden samolot. Donovan zawęził obszar swoich poszukiwań do kobiet między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, które opuszczały kraj w dniu konferencji prasowej sprzed dziesięciu lat, w godzinach między siódmą wieczorem a pierwszą po północy. Konferencja prasowa skończyła się o szóstej trzydzieści i Donovan wątpiłby LuAnn zdążyła na samolot o siódmej, ale ten wystartował z opóźnieniem, a on wolał dmuchać na zimne. Miał więc do sprawdzenia sześćdziesiąt lotów i około piętnastu tysięcy pasażerów. Prowadząc swoje śledztwo, dowiedział się, że większość linii lotniczych listy swoich pasażerów przechowuje do wglądu przez pięć lat. Potem są one przekazywane do archiwów. Spodziewał się, że zadanie ułatwi mu to, że w połowie lat siedemdziesiątych większość dokumentacji linii lotniczych skomputeryzowano. Szukając jednak list pasażerów sprzed dziesięciu lat, natknął się na mur. Powiedziano mu, że dane te mogą zostać udostępnione tylko FBI, i to też tylko na podstawie nakazu sądowego.
Miał w Biurze znajomego, który był mu winny przysługę, mógł więc pokonać tę przeszkodę. Nie wdając się w szczegóły i nie wymieniając żadnych nazwisk, Donovan podał koledze z FBI dokładne parametry swoich poszukiwań, łącznie ze wskazówką, że osoba, o którą mu chodzi, podróżowała prawdopodobnie z nowym paszportem i z dzieckiem. To znacznie uprościło sprawę. Owe zawężone kryteria spełniały tylko trzy osoby i miał teraz przed sobą ich nazwiska wraz z ostatnimi znanymi adresami.