Выбрать главу

– LuAnn? Tak masz naprawdę na imię?

Odwróciła się i kiwnęła nieznacznie głową.

– LuAnn Tyler. Nie myliłeś się z tą Georgią. Dziesięć lat temu byłam kimś zupełnie innym. Zupełnie.

– Wierzę, chociaż założę się, że już wtedy miałaś opanowany ten prawy podbródkowy.

Riggs wyjął z kieszeni spodni kluczyki od samochodu i rzucił je LuAnn.

– Dzięki za pożyczenie BMW. Może ci się przydać szybki wóz na wypadek, gdyby ten facet znowu zaczął cię ścigać.

Ściągnęła brwi, spuściła wzrok i wyszła z pokoju.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY

LuAnn, ubrana w długi, czarny skórzany płaszcz, w czarnym skórzanym kapeluszu na głowie i w ciemnych okularach, stała pod „Ordinary”, starym drewnianym budynkiem należącym do kompleksu Michie’s Tavern, historycznej budowli z końca osiemnastego wieku, przeniesionej u schyłku lat dwudziestych naszego stulecia na obecne miejsce przy drodze z Monticella. Była pora lunchu i lokal zaczynał się zapełniać turystami, którzy przed zwiedzeniem domu Jeffersona albo potem ściągali tu na smażone kurczaki. LuAnn przyjechała wcześniej, żeby zapoznać się z terenem, ale nie wytrzymując ciepła buchającego od płonącego na sali kominka, postanowiła zaczekać na zewnątrz. Mężczyznę, który do niej podszedł, poznała od razu, chociaż nie nosił już brody.

– Chodźmy – powiedział Donovan.

– Dokąd?

– Pojedziesz za mną swoim samochodem. Będę sprawdzał we wstecznym lusterku. Jeśli zobaczę, że ktoś nas śledzi, chwytam za telefon i wędrujesz do więzienia.

– Nigdzie za tobą nie pojadę.

Nachylił się do niej i rzekł cicho:

– Radzę się dobrze zastanowić.

– Nie znam ciebie ani nie wiem, czego chcesz. Powiedziałeś, że chcesz ze mną porozmawiać. Więc jestem.

Donovan zerknął na kolejkę ludzi czekających przed tawerną.

– Miałem na myśli miejsce bardziej ustronne.

– Sam wybrałeś to.

– Fakt. – Donovan wbił ręce w kieszenie i patrzył na nią z wyraźnym zakłopotaniem.

Milczenie pierwsza przerwała LuAnn.

– Coś ci powiem, wybierzemy się na przejażdżkę moim samochodem. – Zmierzyła go złowieszczym spojrzeniem i dorzuciła cicho: – Ale niczego nie próbuj, bo zrobię ci krzywdę.

Donovan prychnął pogardliwie, ale kiedy spojrzał jej w oczy, przeszła mu ochota do żartów. Wzdrygnął się mimowolnie. Ruszył za nią do samochodu.

– Wiesz – zagaił Donovan, kiedy znaleźli się na międzystanowej Sześćdziesiątej Czwartej – kiedy zagroziłaś przed chwilą, że zrobisz mi krzywdę, pomyślałem sobie, że to może rzeczywiście ty zamordowałaś tamtego gościa w przyczepie.

– Nikogo nie zamordowałam. Nie popełniłam tam żadnego przestępstwa.

Donovan studiował przez chwilę jej twarz, potem odwrócił wzrok. Kiedy znowu się odezwał, głos miał już cichszy, łagodniejszy.

– Nie po to cię od kilku miesięcy tropię, LuAnn, żeby zrujnować ci życie.

Zerknęła na niego z ukosa.

– To po co mnie śledzisz?

– Opowiedz mi, co się wydarzyło w przyczepie.

LuAnn pokręciła uparcie głową. Milczała.

– Od lat grzebię się w rozmaitych brudach i potrafię czytać między wierszami – podjął Donovan. – Nie wierzę, że kogokolwiek zamordowałaś. Uspokój się, nie jestem gliną. Jeśli chcesz, możesz sprawdzić, czy nie mam założonego podsłuchu. Przeczytałem wszystko, co było na twój temat w gazetach. Chciałbym teraz usłyszeć twoją wersję wydarzeń.

LuAnn odetchnęła głęboko i spojrzała na niego.

– Duane handlował narkotykami. Nic o tym nie wiedziałam. Chciałam tylko uciec od takiego życia. Poszłam do przyczepy, żeby mu to powiedzieć. Zastałam Duane’a strasznie podźganego nożem. Chwycił mnie jakiś mężczyzna i próbował poderżnąć gardło. Wywiązała się walka. Grzmotnęłam go telefonem w głowę i umarł.

Donovan wyglądał na nieprzekonanego.

– Uderzyłaś go tylko telefonem?

– Ale mocno. Chyba roztrzaskałam mu czaszkę.

Donovan pocierał w zadumie brodę.

– Nie to było przyczyną śmierci tego człowieka. Zginął od noża.

LuAnn omal nie zjechała z szosy. Z trudem odzyskała panowanie nad kierownicą i szeroko otwartymi oczami spojrzała na swojego pasażera.

– Co takiego? – wykrztusiła.

– Widziałem raport z autopsji. Owszem, miał ranę tłuczoną głowy, ale nie śmiertelną. Zmarł od ran zadanych nożem w klatkę piersiową. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

LuAnn już wiedziała. Tęcza. Tęcza go zabił. A potem ją okłamał. Potrząsnęła głową. Właściwie nie powinna być tym zaskoczona.

– Przez wszystkie te lata żyłam w przekonaniu, że to ja go zabiłam.

– Straszne brzemię, współczuję. Rad jestem, że pomogłem ci pozbyć się wyrzutów sumienia.

– Ale policja i tak już się tym chyba nie zajmuje – powiedziała LuAnn. – Upłynęło przecież dziesięć lat.

– Niestety, masz nieprawdopodobnego pecha. Szeryfem w Rikersville jest teraz wuj Duane’a Harveya.

– Bill Harvey został szeryfem?! – żachnęła się LuAnn. – Przecież to jeden z największych tamtejszych niebieskich ptaszków. Prowadził dziuplę, wiesz, taki warsztat, w którym legalizuje się kradzione samochody. Organizował gry hazardowe na zapleczach barów. Maczał palce we wszystkim, na czym można było zarobić nielegalnie parę dolców. Duane próbował wejść w te lewe interesy, ale Billy wiedział, że Duane jest za głupi i nie można na nim polegać. Prawdopodobnie dlatego Duane skumał się z handlarzami narkotyków z Gwinnett.

– Wierzę ci. Ale teraz jest szeryfem. Prawdopodobnie uznał, że najlepszy sposób na uniknięcie kłopotów z policją to samemu zostać policjantem.

– Rozmawiałeś z nim?

Donovan kiwnął głową.

– Twierdzi, że cała rodzina nigdy nie zapomni biednego Duane’a i nie przejdzie do porządku dziennego nad jego przedwczesną śmiercią. Powiedział mi, że ten handel narkotykami rzuca cień na całą rodzinę. A pieniądze, które im wysłałaś? Zamiast ugłaskać, jeszcze bardziej ich rozjątrzyły. Uznali to za formę przekupstwa. To znaczy, przyjęli je i w ogóle, ale nadal im śmierdzą, przynajmniej zdaniem słynnego Billy’ego Harveya.

Powiedział mi, że śledztwo nadal trwa, a on sam nie spocznie, dopóki LuAnn Tyler nie stanie przed sądem. O ile zdołałem się zorientować, według niego to ty handlowałaś narkotykami, bo chciałaś uciec od Duane’a i szarego życia. Duane próbował ci to wyperswadować, a wtedy zamordowałaś i jego, i tego drugiego, rzekomo twojego wspólnika.

– Przecież to stek bzdur.

Donovan wzruszył ramionami.

– My oboje to wiemy. Ale decydować będzie ława przysięgłych złożona z twoich krajanów z Rikersville. – Urwał, by obrzucić pełnym uznania spojrzeniem jej elegancki strój. – Czy może raczej z twoich byłych krajanów. Nie radziłbym ubierać się tak na rozprawę. Z miejsca miałabyś wszystkich przeciwko sobie. Duane od dziesięciu lat wącha kwiatki od spodu, a ty przez ten czas żyłaś sobie na wysokiej stopie niczym sama Jackie O. Dla tamtejszych prostych ludzi to płachta na byka.

– Jakbym nie wiedziała. – Zawiesiła na moment głos. – A więc w tym rzecz? Jeśli nie zgodzę się mówić, wydasz mnie Billy’emu Harveyowi?

Donovan poklepał dłonią deskę rozdzielczą.

– Może cię zaskoczę, ale ta sprawa nic a nic mnie nie obchodzi. Jeśli nawet zabiłaś tego człowieka, to zrobiłaś to w samoobronie. Koniec, kropka.

LuAnn zsunęła ciemne okulary na czoło i spojrzała na niego.

– To o co ci chodzi?

Nachylił się do niej i uniósł porozumiewawczo brwi.

– O loterię.

– O jaką loterię? – spytała bez mrugnięcia powieką LuAnn.

– O tę, na której przed dziesięcioma laty wygrałaś sto milionów dolarów.

– No więc?

– No więc jak to zrobiłaś?

– Jak to jak? Wypełniłam kupon i okazało się, że trafiłam.

– Nie to miałem na myśli. Pozwól, że naświetlę ci pokrótce sprawę. Nie będę się wdawał w techniczne szczegóły, ale prześledziłem dalsze losy wszystkich, którzy wygrali na loterii w ciągu ostatnich kilku lat. Stwierdziłem, że dziewięciu na dwunastu zwycięzców z każdego roku ogłasza z czasem bankructwo. Bach, bach, można według tego nastawiać zegar. Potem natknąłem się na dwanaścioro po kolei zwycięzców, którym udało się jakoś umknąć plajty, i w tej wyróżniającej się grupie byłaś ty. No, jak to możliwe?

Wzruszyła ramionami.

– A skąd ja mam wiedzieć? Moim majątkiem zarządzają fachowcy. Może tamci też takich mają.

– Przez dziewięć z dziesięciu lat nie odprowadzałaś podatków od swoich dochodów. To też się chyba przyczyniło.

– Skąd o tym wiesz?

– Mówiłem ci już, że dotrzeć można do każdej informacji. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i jak szukać. Ja wiem.

– Musiałbyś o tym porozmawiać z ludźmi, którzy zajmują się moimi finansami. Podróżowałam przez te dziewięć lat po świecie. Być może dochody, jakie w tym czasie osiągnęłam, nie podlegały opodatkowaniu w Stanach.

– Wątpię. Napisałem wystarczająco dużo artykułów na tematy finansowe, by się orientować, że Wuj Sam ściąga podatek, z czego i kogo się da. Nikomu nie popuści.

– No to dzwoń do urzędu podatkowego i donieś na mnie.

– Widzę, że się nie rozumiemy. Ja szukam materiału.

– Materiału?

– Tak. Zapomniałem ci powiedzieć, dlaczego cię odwiedziłem. Nazywam się Thomas Donovan. Prawdopodobnie nie słyszałaś o mnie, wiedz zatem, że od trzydziestu lat jestem dziennikarzem „Washington Tribune” i dodam nieskromnie, że cholernie dobrym dziennikarzem. Jakiś czas temu postanowiłem napisać artykuł o loterii krajowej. Osobiście uważam ją za farsę. Za jej pośrednictwem rząd ograbia najuboższych. Wabiąc tą marchewką, kusząc reklamami, nakłania ludzi do topienia rent z ubezpieczenia społecznego w grze, w której szanse wygrania są jak jeden do iluś tam milionów. Przepraszam, że się tak zaperzam, ale piszę tylko o sprawach, w które czuję się emocjonalnie zaangażowany. Tak czy inaczej, początkowo zamierzałem zdemaskować w moim artykule mechanizm wysysania wygranych pieniędzy z biedaków, do których szczęście się uśmiechnęło. No wiesz, rozmaitej maści kanciarze proponujący rzekomo opłacalne inwestycje, ludzie podsuwający jeden plan pomnożenia majątku po drugim, a rząd patrzy na ich proceder przez palce. A kiedy loteryjny zwycięzca podupada finansowo tak, że nie ma z czego płacić podatków, wkracza urząd podatkowy i oskubuje go do ostatniego centa, zostawiając biedniejszym, niż był przed odebraniem wygranej. Dobry temat i trzeba go poruszyć. Kiedy jednak zacząłem zbierać materiały, natknąłem się na ciekawą zbieżność losów zwycięzców loterii z roku, w którym i ty wygrałaś. Żaden z nich nie stracił z wygranej ani centa. Mało tego, sądząc z wysokości podatków, jakie odprowadzają, są teraz jeszcze bogatsi. O wiele bogatsi. Namierzyłem więc ciebie, no i jestem. Czego chcę, pytasz? To proste. Prawdy.