Выбрать главу

– Przepraszam, nie rozumiem.

– Śmieszne ma pan biuro.

– Jak to?

– No, nie widzę tu zegara, kosza na śmieci, kalendarza, telefonu. Nie wiem, nie pracowałam jeszcze w firmie, w której trzeba przychodzić do pracy pod krawatem, ale nawet Red z zajazdu dla ciężarówek ma kalendarz, a na telefonie to już wisi całymi dniami. I ta dama z poczekalni też jakby się z choinki urwała. Z tymi trzycalowymi pazurkami musi być jej cholernie trudno pisać na maszynie. – LuAnn zauważyła konsternację na twarzy mężczyzny i przygryzła szybko dolną wargę. Ten długi jęzor już nieraz wpędzał ją w kłopoty, a jest przecież na rozmowie wstępnej w sprawie nowej pracy i nie może wszystkiego spaprać już na samym starcie. – Nie, żeby mi to przeszkadzało – dorzuciła czym prędzej. – Tak sobie tylko plotę. Trochę jestem zdenerwowana, rozumie pan.

Wargi Jacksona poruszały się przez chwilę niemo, a potem rozciągnęły w ponurym uśmiechu.

– Gratuluję spostrzegawczości.

– Mam oczy jak każdy.

LuAnn, uciekając się do starego, niezawodnego chwytu, obdarzyła go rozbrajającym uśmiechem i zatrzepotała powiekami. Jackson zignorował ten uśmiech i zaszeleścił papierami.

– Pamięta pani warunki zatrudnienia, które wyszczególniłem przez telefon?

Natychmiast spoważniała. Pora przejść do interesów.

– Sto dolarów dziennie przez dwa tygodnie z możliwością przedłużenia kontraktu na kolejne parę tygodni z zachowaniem tej samej stawki. W tej chwili pracuję na nocną zmianę i kończę o siódmej rano. Jeśli to możliwe, u pana zaczynałabym najchętniej zaraz po południu. Powiedzmy, około czternastej. Aha, czy będę mogła przychodzić z córeczką? Mniej więcej o tej porze zapada w poobiednią drzemkę, a więc nie będzie z nią żadnych kłopotów. Słowo daję.

LuAnn schyliła się automatycznie, podniosła z podłogi plastikowe klucze upuszczone przez Lisę i oddała je małej. Lisa podziękowała matce głośnym chrząknięciem.

Jackson wstał z fotela i wsunął ręce w kieszenie.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Jest pani jedynaczką, a rodzice nie żyją, zgadza się?

LuAnn drgnęła, zaskoczona tą nagłą zmianą tematu. Po chwili wahania skinęła głową i przymrużyła oczy.

– I od blisko dwóch lat mieszka pani w przyczepie kempingowej w zachodniej części Rikersville z niejakim Duane’em Harveyem, niewykwalifikowanym robotnikiem, aktualnie bezrobotnym. – Recytując jednym tchem te informacje, nie odrywał od niej oczu. Tym razem nie oczekiwał potwierdzenia. LuAnn wyczuła to i siedziała bez ruchu, wytrzymując jego wzrok Duane Harvey jest ojcem pani ośmiomiesięcznej córki Lisy. Nie kończąc siódmej klasy, rzuciła pani szkołę i od tamtego czasu podejmowała liczne niskopłatne prace zarobkowe. Każda z tych posad okazywała się, śmiem przypuszczać, ślepym zaułkiem. Jest pani nieprzeciętnie inteligentna i obdarzona podziwu godną zaradnością życiową. Najważniejsze jest dla pani dobro córeczki. Pragnie pani rozpaczliwie zmienić na lepsze swoją sytuację życiową i tak samo rozpaczliwie pragnie pani rozstać się na dobre z panem Harveyem. Łamie sobie pani głowę, jak to zrobić bez środków finansowych, którymi pani nie dysponuje i prawdopodobnie nigdy nie będzie dysponowała. Czuje się pani tak, jakby znalazła się w pułapce. I słusznie. Rzeczywiście jest pani w sytuacji bez wyjścia, panno Tyler. – Patrzył na nią beznamiętnie ponad biurkiem.

LuAnn wstała. Policzki jej płonęły.

– Co to, u licha, ma znaczyć? Jakie ma pan prawo…

– Przyszła pani tutaj – przerwał jej bezceremonialnie – ponieważ zaoferowałem więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek dotąd pani zarobiła. Mam rację?

– Skąd pan to wszystko o mnie wie? – wyrzuciła z siebie.

Założył ręce na piersiach i mierzył ją przez chwilę przenikliwym spojrzeniem.

– W moim najlepszym interesie leży zgromadzenie możliwie wyczerpujących informacji o osobie, z którą zamierzam ubić interes – odezwał się w końcu.

– A co informacje o mnie mają do opinii, które mam niby wydawać na temat tych analiz, czy jak im tam?

– To bardzo proste, panno Tyler. Żeby wiedzieć, w jakim stopniu mogę polegać na czyichś opiniach wydawanych w rozmaitych kwestiach, muszę znać intymne szczegóły na temat opiniodawcy. Kim pani jest, do czego dąży, co potrafi. I czego nie potrafi. Co pani lubi, czego nie lubi, jakie ma uprzedzenia, jakie są pani mocne i słabe strony. Wszyscy je mamy, tylko w różnym nasileniu. Podsumowując, jeśli nie dowiem się o pani wszystkiego, to znaczy, że nie wywiązałem się ze swojego zadania. – Wyszedł zza biurka i przysiadł na jego krawędzi. – Przepraszam, jeśli panią uraziłem. Wiem, że potrafię być przykry, ale nie chciałem zabierać pani niepotrzebnie czasu.

Gniew zniknął wreszcie z oczu LuAnn.

– No, skoro tak pan stawia sprawę, to chyba…

– Właśnie tak ją stawiam, panno Tyler. Mogę się do pani zwracać LuAnn?

– Przecież tak mam na imię – odparowała. Usiadła z powrotem. – No nic, ja panu też nie chcę zabierać czasu, a więc jak będzie z tymi godzinami pracy? Mogę przychodzić po południu?

Jackson wrócił szybko za biurko, usiadł i zapatrzył się w blat, przecierając powoli dłonią pomarszczoną twarz. Kiedy ponownie podniósł na nią wzrok, minę miał znacznie poważniejszą niż przed chwilą.

– Czy zdarzało ci się marzyć, że jesteś bogata, LuAnn? Mam tu na myśli fortunę przekraczającą wszystkie twoje najśmielsze wyobrażenia. Tak bogata, że stać cię wraz z córką dosłownie na wszystko? Miewałaś takie marzenia?

LuAnn chciała parsknąć śmiechem, ale powstrzymał ją wyraz jego oczu. Nie było w nich wesołości, kpiny, współczucia, tylko pełne napięcia wyczekiwanie na jej odpowiedź.

– No jasne. Kto o tym nie marzy?

– Cóż, mogę cię zapewnić, że tym, którzy już są obrzydliwie bogaci, raczej się to nie przytrafia. Ale masz rację, większość ludzi na pewnym etapie życia miewa takie fantazje. Jednak praktycznie nikomu nie udaje się ich urzeczywistnić. Z tej prostej przyczyny, że nie jest w stanie.

LuAnn uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Ale sto dolców dziennie też piechotą nie chodzi.

Jackson gładził się przez chwilę po brodzie, potem odchrząknął i zapytał:

– LuAnn, czy zdarza ci się grać na loterii?

Zaskoczyło ją trochę to pytanie, ale odpowiedziała bez wahania:

– Od czasu do czasu. Tutaj wszyscy to robią. Ale można się na tym nieźle przejechać. Duane gra co tydzień, potrafi przepuścić pół wypłaty… To znaczy, kiedy coś zarobi, a to nieczęsto mu się zdarza. Jest święcie przekonany, że kiedyś wygra. Typuje zawsze te same numery. Mówi, że mu się wyśniły. A ja mu na to, że jest głupszy od buta. Czemu pan pyta?

– A grywasz w krajowe lotto?

– Mówi pan o tym na cały kraj?

Jackson kiwnął głową. Przewiercał ją wzrokiem.

– Tak – powiedział powoli – właśnie o tym mówię.

– Raz na jakiś czas. Ale prawdopodobieństwo trafienia jest takie małe, że prędzej przespaceruję się po Księżycu, niż coś w to wygram.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. Na przykład w tym tygodniu prawdopodobieństwo, że padnie główna wygrana, jest jak jeden do trzydziestu milionów.

– Właśnie o to mi chodzi. Ja tam już wolę dolarowe zdrapki. Na nich ma się przynajmniej szansę zainkasować dwadzieścia szybkich dolców. Zawsze mówię, że nie ma sensu wyrzucać pieniędzy w błoto, zwłaszcza kiedy się ich nie ma.

Jackson oblizał wargi i nie odrywając od niej oczu, oparł się łokciami o biurko.

– A co byś zrobiła, gdybym ci powiedział, że potrafię zdecydowanie zwiększyć twoje szanse wygrania na loterii? – Wpatrywał się w nią wyczekująco.