– Czy coś nie tak z Ibby?
– Chodzi o to, że sąd powinien przyznać mi prawo do opieki nad nią. Mój prawnik powiada, że to czy sta formalność, o ile nie postawią się rodzice Angeli. – Zabrzmiało to tak, jakby wcale nie był tego pewien. – Temu dziecku stanie się krzywda, jeżeli dojdzie na tym tle do konfliktu.
I znowu nie wiedziałam, co na to odrzec. Coś we mnie odczuwało zmęczenie z powodu całego tego dramatu, wszelkich związanych z nim emocji, człowieczeństwa tego wszystkiego. Ta część mnie wciąż podszeptywała, i to coraz głośniej: Odejdź, Cassiel. Jesteś wieczna. A oni to tylko zjawy na wietrze.
Może i tak, ale gdybym teraz odeszła, ich wspomnienie by mnie prześladowało.
– Powinnam się zobaczyć z Isabel – powiedziałam. – Obiecałam jej to.
– Najpierw wpadnij tu. Chcę pójść do niej razem z tobą.
Wydawał się taki przygaszony, tak nieszczęśliwy, że musiałam się na to zgodzić. Kiedy skończyliśmy rozmawiać przez telefon, wsunęłam klucz od pokoju do wewnętrznej kieszeni kurtki, zatrzasnęłam drzwi i wyszłam, nie oglądając się za siebie. Mój motocykl – wciąż lśniący i niemal nienaruszony – połyskiwał w promieniach słońca w pewnej odległości ode mnie. Kluczyki… Przetrząsnęłam kieszenie kurtki i nie znalazłam ich. Kluczyków nie było też w stacyjce.
Musiały gdzieś wypaść. Uśmiechnęłam się nieznacznie, dotknęłam palcami zapłonu i siłą woli uruchomiłam maszynę. Silnik zaryczał, ryk przeszedł w stabilny, cichy pomruk, a wtedy zdałam sobie sprawę, że straciłam coś jeszcze podczas nocnego zamieszania: swój kask.
Wiatr rozwierający mi włosy stanowił nowe doznanie, które bardzo mi się spodobało. Odpowiadał mi podmuch owiewający moją twarz, to wrażenie swobodnego lotu. Oczywiście, przyciągałam ludzkie spojrzenia – jakże inaczej? – ale mało mnie to obchodziło. Nerwy lekko mnie zakłuły, gdy mijałam wóz policyjny, ale policjanci tylko obrzucili mnie wzrokiem i nie podjęli za mną pościgu.
Zatrzymałam się przed domem Manny'ego i zgasiłam silnik. Ulica wydawała się cicha i spokojna jak zwykle. Mało kogo widziałam na przydomowych podwórkach i na chodnikach, nie było nawet dzieci. Okna, jak zauważyłam, pozasłaniano okiennicami. Drzwi wzmocniono sztabami z kutego żelaza.
Okolica przeobraziła się w twierdzę strachu.
Zapukałam do drzwi, które otworzył Luis. Obrzucił mnie krótkim, bacznym spojrzeniem, a potem skinął głową i odwrócił się, przechodząc do saloniku. Zamknęłam za sobą drzwi wejściowe i ruszyłam za nim.
W jasnym świetle wpadającym ukośnie przez okna Luis wyglądał na kogoś skrajnie zmęczonego. I znacznie starszego niż wczoraj. Usiadł przy stole, na którym leżał stos papierów, i zaczął powoli w nich grzebać.
– Szukam ich ubezpieczenia na życie – wyjaśnił. – Potrzebne mi ze względu na Ibby. Manny mówił mi kiedyś, że założył też rodzaj polisy emerytalnej. No i trzeba zamrozić ich konta bankowe. Czasami ludzie czytają nekrologi i próbują oszukiwać banki, okradając zmarłych z oszczędności. – Pokręcił głową. – Ludzie… – Pogarda w jego głosie godna była niemal dżinna.
Wyciągnęłam rękę w stronę pliku, dotknęłam krawędzi kartek i wyciągnęłam trzy arkusze.
– Ubezpieczenie – powiedziałam, kładąc je przed nim. – Polisa emerytalna. I wyciągi z kont bankowych.
Luis popatrzył na mnie ciemnymi, pustymi oczami, a potem skinął głową.
– Dzięki.
Usiadłam, kładąc ręce na kolanach. Grzebał w papierach przez kilka następnych minut, a następnie wstał i przeszedł się po pokoju. Było tu pełno rzeczy – rzeczy, z którymi, jak sobie uświadomiłam, należało coś zrobić; zachować na przyszłość dla Isabel, przeznaczyć do wyrzucenia, porozdawać… To był problem, nad którym się wcześniej nie zastanawiałam. Ludzkie życie się kończy i oto pozostają zbyteczne przedmioty, którymi trzeba się zająć. Dobytek do rozparcelowania.
A to pogłębiało tylko nieutulony żal po tych, co odeszli.
– Zatrzymam ich dokumenty, zdjęcia i takie rzeczy – stwierdził Luis. – Wszystko, co mogłaby kiedyś zechcieć po nich Ibby.
Czy dotyczyło to również ceramicznych aniołków z półki nad telewizorem, które Angela, o czym sama mi powiedziała, zbierała od lat? Albo książek Manny'ego? A może i ciepłej, wełnianej narzuty z frędzlami na kanapę, tej zrobionej na drutach przez matkę Angeli?
Tyle tego wszystkiego. Uzmysłowiłam sobie, że Luis się zatrzymał i zaczął spoglądać na zbiór przedmiotów na podniszczonym małym stoliku, stojącym przed kanapą.
Leżała tam książka, odwrócona grzbietem do góry – coś, co Manny czytał.
Szklanka z zaschniętym osadem na dnie.
Otwarta torebka przysmaków dla zwierząt.
Piloty pozostawione niedbale na nierównej stercie czasopism i gazet.
Luis usiadł ciężko na kanapie i ukrył głowę w dłoniach, garbiąc przy tym plecy. Wyczuwałam bijącą od niego burzę emocji, mroczną i ciężką.
Odejdź Cassiel. Nie jesteś śmiertelna.
Przysiadam obok niego i położyłam dłoń na jego plecach. Nie odzywał się, ja też nie; milczenie trwało długi czas. Kiedy Luis w końcu uniósł głowę, zaczerpnął głęboko powietrza i rozparł się na poduszkach na kanapie. Cofnęłam rękę i położyłam ją obok drugiej na swoich kolanach.
– Oni odeszli – powiedział. – Zdaje się, że minie sporo czasu, zanim naprawdę się z tym pogodzę, ale oni odeszli. I nie wrócą.
Wzięłam pokarm dla zwierząt oraz szklankę i zaniosłam je do kuchni. Suchy prowiant powędrował do kubła na śmieci, a szklankę napełniłam ciepłą wodą. Dopadło mnie pewne wspomnienie: Angeli, stojącej przy tym zlewie i zmywającej talerze tamtego pierwszego wieczoru, kiedy mnie ugoszczono tu, w tym domu.
Oni już nie wrócą.
Nie, nie stanie się tak, a ból towarzyszący tej refleksji był jak burza, która rozszalała się w moim wnętrzu. Ludzie w takim stanie pewnie zalewali się łzami.
Odejdź.
Uchyliłam lodówkę i zaczęłam wrzucać jej zawartość do toreb na odpadki. Towarzyszące temu fizyczne doznania wzmogły narastającą falę czegoś, co, jak sobie uświadomiłam, było gniewem. Gniewem? Tak, byłam na nich zła za to, że mnie opuścili, porzucili. Za to, że pozostawili Luisa i swoje dziecko.
Zła na swoją słabość.
– Co robisz? – zapytał Luis, stając w drzwiach.
– Sprzątam – odparłam beznamiętnie i wyrzuciłam do kosza opróżnioną do połowy butelkę z sosem. Mleko w kartonie też już zaczynało się psuć. – Mieliśmy tu po sprzątać, prawda?
– Nie teraz. Zostaw to – rzekł. – Muszę pomyśleć O tym, co zatrzymać.
– Nie zatrzymasz przecież nic z tego – powiedziałam, nadal wyciągając produkty z półek. Resztki, pozawijane w plastikową folię z wypisanymi ręką Angeli terminami przydatności do spożycia.
Luis rzucił się na mnie, wytrącając mi z dłoni buteleczkę ostrego sosu tabasco, która potoczyła się po blacie i spadła na posadzkę. Rozbiła się, tworząc pikantną, czerwoną plamę. Woń octu wtargnęła do moich nozdrzy i oczu.
– Przestań! – wrzasnął. – Po prostu przestań, do cholery! Zostaw to w spokoju!
Odepchnęłam go, ale on natarł na mnie znowu. Z brutalną siłą pchnął mnie na blat i chwycił dłońmi moje ramiona. Złapałam go za koszulę, palce konwulsyjnie zwinęły mi się w pięści, i odczułam dzikie, mroczne pragnienie, żeby go uszkodzić, skrzywdzić…
– Przestań – powtórzył, a w tym jedynym słowie było tyle rozpaczy, że mój gniew wyparował. Rozluźniłam pięści i płasko położyłam mu dłonie na piersi. – Przestań, Cassiel. Proszę cię, przestań.
Przywarł do mnie całym ciałem, a wściekłość we mnie przeobraziła się, przepoczwarzyła, stając się czymś innym.